piątek, 30 grudnia 2011

sen nocy zimowej

Zaśnij wtulona we mnie.
Odurzona zapachem ciała,
przybrana w pościelową biel.
Spleciona kojącą dłonią.
z grzesznym uśmieszkiem twarzy.
Zaśnij tak dziś. Proszę.




czwartek, 29 grudnia 2011

uciekając z raju

Krople deszczu rozmywały się na szybie, Zostawiały tylko drobne ślady, rany cięte. Wykropkowane zadrapania, kolejne i kolejne. Na moment wyłączyła się z otoczenia. Popłynęła myślami tam skąd wyjeżdżała. Jej usta wykrzywił smutny uśmiech. Zobaczyła swoje odbicie w szybie, pokryte łzami nieba. Świat znów płacze - powiedziała do siebie. 

Rozejrzała się po wagonie. Pociąg kilka chwil temu opuścił już dolinę, zbliżał się 
w stronę tunelu. Dla niej nie był to jednak początek ani koniec. 

Myślała teraz o nim. Czuła jego obecność, za kurtyną, w oddali, ale na dotknięcie myśli. Widziała go oczyma wyobraźni, stojącego przed domem, ubranego w złość 
i rozczarowanie, przywołującego burzę. Ich moce zbiegły się w tym samym momencie, wspólnie wywołali deszcz. To był jeden z ich układów, element magicznego tandemu. 

Kiedyś, na nowo, obudzili się razem do życia. Teraz niebo nad nimi płakało. 

Byli znów z dala od siebie. Daleko od wszystkiego co cenne. 

Błąkała się, tak jakby szczęście ją paraliżowało, a jego brak ranił. 

Był niewinny ale ona znów zmieniała światy. On pozostał w starym, czekał.

Gdy za jakiś czas wróci, On być może nic nie powie. Być może otworzy drzwi, a świat znów ujrzy ich słońce...






piątek, 23 grudnia 2011

spotkania

Tik tak.

Wskazówka przesuwa kolejne minuty.
Zamykając w dłoni uśmiech słońca,
Chronos nuci swą codzienną pieśń.
Oddala rzemiosło dnia od poematu nocy.



Pink Floyd - Time

niedziela, 18 grudnia 2011

tej nocy

W zimnym wietrze chłód dotykał policzków na twarzy, zwijał je jak rolety. Starałem się ją ukryć głęboko w kołnierzu. Otulony szalem,  z rękami w kieszeniach maszerowałem ulicami. Uciekałem. Kilkanaście minut wcześniej opuściłem tłoczny budynek gdzie tańczył Świat. W tej odurzającej atmosferze odniosłem wrażenie, że jestem jedynym który wie, że za moment nastąpi koniec wszystkiego. Tańczące, okryte błyskotkami, ciała zdawały się radosne i pozbawione lęku. Jak pacynki, którym nie przeszkadza brak własnej woli.

Przyglądałem się im. Ja w kolorze, oni w odcieniach szarości, lub odwrotnie. Nie pasowaliśmy do siebie, dość często nam się to zdarza. Wyszedłem na mróz. W tamtym momencie uznałem, że chłód jest jedynym czego jestem w stanie doznać. Podążałem wąskimi uliczkami, przemknąłem przez park, aż znalazłem się na moście. W świątecznych kolorowych ozdobach, na wielkich oświetlonych masztach, wydawał się wręcz bajkowy. Zwolniłem kroku i podniosłem wyżej twarz.

Wtedy ujrzałem Ciebie. Podążałaś moją stroną chodnika w przeciwnym kierunku. Kto wie, może podnosząc głowę uniknęliśmy kolizji lub cichego przemknięcia bokiem. Zatrzymaliśmy się na odległość twarzy, ze zdziwieniem z jakim reaguje się na spotkanych przypadkiem znajomych. Bez wielkich manifestacji lecz z drobnym uśmiechem. Wtedy pierwszy raz tej nocy poczułem ciepło. Mały chochlik rozpalił wewnątrz mnie lampkę, z taką błogością z jaką wypełnia ciało herbata z rumem. Mocno, gwałtownie, ale nie przytłaczająco. Nastąpiła krótka wymiana pytań i odpowiedzi. Prostych, skopiowanych od tysięcy takich zdarzeń. Patrzyłem na Ciebie. Miałaś spojrzenie pełne strachu, obawy, ale zarazem i fascynacji. Dłonie skrywałaś w rękawiczkach, usta w szerokim szalu. Patrzyłem gdy mówiłaś i milczałaś.

Tej nocy żadne z nas nie pasowało do swojego balu. Tej nocy poczuliśmy ciepło w rozmowie na środku mostu w centrum miasta. Tej nocy wyszliśmy by poszukać siebie.



piątek, 16 grudnia 2011

tancerz oblicza

Zakazany taniec.
Ślady giną w krochmalonej pościeli,
biel przykrywa uśmiech ciał.
Jestem myślą w Twojej głowie,
niewypowiedzianym słowem.
Spojrzeniem skrytym w tysiącu twarzy.




wtorek, 13 grudnia 2011

no look pass

Boisko. Przebiegłem już prawie każde. Wchodziłem wślizgiem na trawie, wybiegałem w uliczkę po parkiecie. Przyjmowałem na klatę w błocie i zaliczałem glebę na betonie. Zdobywałem bramki, aluminiowe, takie z drewna czy też puszek po piwie. Ułożone z kurtek i plecaków lub byle czego. Z wszystkiego. Trafiałem w poprzeczkę, jeśli była i słupek jeśli stał. Łamałem się w hali i na parkingu. Niszczyłem sobie stawy, cierpiałem na pachwinę, zrywałem lub naciągałem ścięgna. Szyto mnie na żywca i łatano na szybko. Kopano mnie, gryziono, drapano. Sam faulowałem. To z rozsądku, to z frustracji. Karano mnie kartkami, wykluczeniami i zakazem gry. Bluzgałem sędziego od najgorszych i rzucałem kurwy do rywali. Biegałem godzinę, dwie, czasem trzy. Od linii do linii, od gwizdka do gwizdka, od świtu do zmierzchu. Gdy ktoś krzyknął lub kiwnął głową, gdy pokazał dłonią. Czytałem grę. Nosiłem kapitańską opaskę i sam słuchałem wytycznych. W oczach widywałem strach i gniew, wkurwienie i rozpacz, nienawiść i uwielbienie. Grałem od początku i wchodziłem z ławki. Siadałem na niej lub nie wstawałem z niej. Brakowało mi mocy, czułem bezsilność. Unosiłem się na skrzydłach, wiedziałem że mogę więcej. Cieszyły mnie zwycięstwa i smuciły porażki. Byłem doceniany, przereklamowany, niezauważany i odstawiany. Przełamywałem niemoc, popadałem w letarg. Trafiały mi się żenady i istne ciacha. Partoliłem proste piłki i dokonywałem cudów. Zagrywałem no look passy, podawałem na pamięć, wygrywałem dryblingi, wyprzedzałem o metry i chybiałem o centymetry. Noszono mnie na rękach i zapominano podać rękę. Wyznaczano do karnych i obwiniano o nie.

Miałem tryumfy, trwające chwile i wieczory porażek, gdy pierwszy uciekałem z szatni. W głowie układałem scenariusze, które weryfikowało boisko. Byłem tak dobry zawsze jak mój ostatni mecz. To jak dobry jestem teraz? 

Jak mawia Tony D'Amato w męskiej grze jest jak w życiu, decyduje kilka cali przed Twoją twarzą gdzie nieważne jak świetny byłeś i jak znakomite passy miałeś, ważne jest to co masz przed sobą i czy zdążysz w czas, czy się nie pomylisz o kolejne centymetry. Istotny jest moment decyzji, to on waży na tym czy zejdziesz z boiska zwycięski. 





poniedziałek, 12 grudnia 2011

polaroid

mijamy się
kradniemy spojrzenia
porywamy uśmiechy
wywołujemy obrazy
pamiątki nienasycenia
przechowujemy w myślach






czwartek, 8 grudnia 2011

barwy dnia

Jest za kwadrans 23, siedzę przed monitorem mając nadzieję dokończyć dziś opowiadanie, którego od pół roku nie potrafię zamknąć. Błagalnie patrzę w pulsujący, wordowski kursor z nadzieją, że wena jednak przyjdzie. Nie przychodzi. Zrezygnowany zajadam kanapkę, popijam gorącą herbatą. Myślę trochę tak ni z dupy ni  pietruchy o tym co robią inni.

Być może w tym samym momencie, gdzieś przy wybrzeżu Molokai, jednym z najbardziej niebezpiecznych na świecie, jakiś młody chłopak pokonuje na desce tunel wodny. Fala sięga drugiego piętra, ale on się nie boi, daje jej radę. Jest wtedy godzina 11:45 czasu hawajskiego. Tymczasem w biednej dzielnicy Bogoty dochodzi siedemnasta, a szeregowy policjant czeka na swojego kuriera pod zakładem fryzjerskim, z paczką kokainy. Obaj są członkami kartelu, obaj mają na siebie haka i tysiące powodów by wbić go w plecy. Żaden jednak tego nie robi, uwikłani klepią swoje, snując przy tym marzenia o lepszym jutrze.

Gdy ja kończę swoją drobną przekąskę na Grenlandii jakiś Eskimos z wioski Thule, wieczorową porą, starannie odziera ze skóry upolowaną fokę. Robi to tak często i sprawnie, że można uznać to za jego codzienność. Futro ogrzeje w mroźne noce, mięso nakarmi gdy głód dopadnie, a tłuszcz przyda się w czasie choroby. W stolicy Zimbabwe natomiast dochodzi już prawie północ i po czternastu godzinach pracy straganiarze opuszczają pchli targ. Na wielu z nich w domu czekają żony z wielodzietną rodziną. Z radością powitają każdego z nich w progu.

W odmiennej sytuacji znajduje się zapewne górnik z kopalni korundu na Sri Lance. Tuż przed czwartą wstaje by przygotować się do pracy, czeka go długa zmiana. Dzieci jeszcze śpią, gdy wróci będą znów spały. I tak przez większość dni na niego nikt nie czeka. Zataczając krąg, na morzu Bismarcka jest godzina 5:45. Do Portu Moresby wpływa mała dżonka z kilkoma Papuasami na pokładzie. Ich mało obfity połów uzupełniają zgrabione nocą łupy z okolicznych barek, czy też przepływających małych statków.

W różnych miejscach, o innych porach, ale w tym samym czasie. Barwy życia od błękitu aż po czerń, przez zieleń i purpurę ubierają w siebie dzień zwykłych ludzi. Wymuszają bądź określają sytuacje, różnymi kolorami malują obraz każdego z nas. 


Mój dzisiaj był szaro-złoty, miał piegi w tle. 



piątek, 2 grudnia 2011

from china with love

Dzień jak każdy inny. Od rana trochę pracy, parę rzeczy do ogarnięcia, kilka osób do obdzwonienia, parę ofert do przygotowania. Potem kanapka, herbata i pączek podczas przeglądu prasy w necie. Czasem kolejność się odwraca, najpierw bywa prasówka a potem robota. Różnie z tym, zależy jak się ułoży dzień, a ten układał się spokojnie. Sennie trochę od rana, bez perspektyw na dziki szał.


Błogi spokój zaburzył jednak jegomość lat 50 plus z lekkim brzuszkiem, w szelkach i koszuli w ceratę. Brakowało mu tylko muchy pod szyją. Wyglądał jak ten ćwok z reklamy pewnego banku, którego nazwy nie pamiętam. Nie obrażając jednak Pana, to wpadł niczym granat rozpryskowy do bunkru, przetoczył się, wstał i siarczyście z pełną emocji twarzą rzekł krótkie "kurrrwa" z dźwięcznym "rrr". Zamigotałem oczyma na jego widok i z lekkim zaciekawieniem zapytałem się, "czym mogę służyć?". Popełniłem błąd. Za pomocą kartonika w dłoni mojego rozmówcy dałem się wciągnąć w jakże niezwykłą wyprawę słowną do Chin. No bo przecież Pan trafił do Biura Podróży, a co ma wspólnego Biuro Podróży ze świeżo zakupionym w "media markt" telefonem marki alcatel, takim nieodpakowanym jeszcze. A no to że jest wyprodukowany w Chinach, czyli za granicą i warto z tym wejść do BP i ponarzekać jakie to gówno bo przecież jak sprzedaje się wycieczki do kraju "Państwa Środka" to kurwa na pewno do tej jednej, jebanej fabryki!

- Zna się Pan na telefonach?
- Takich nie bardzo. W czym mogę pomóc?
- Bo kupiłem to gówno i jest z Chin, wie Pan gdzie są Chiny?
- Tak się składa że wiem, interesuje Pana wycieczka w te rejony? 
- To jak Pan wie gdzie to jest, to niech Pan sobie wyobrazi że kupiłem kiedyś buty na straganie, prosto z Chin. Tak się składa że wiem ile kosztuje paczka obuwia z Chin, kosztuje proszę Pana 2.59 PLN, 2.59! A ja zapłaciłem za nie 60! I co? I się rozleciały. Więc wróciłem na ten stragan i jak nie wypierdoliłem tymi butami w tego dziada co je sprzedawał..Panie, przecież te buty robią więźniowie w kajdanach, dzieci malutkimi rączkami, biedota za 1 dolara. Panie wie Pan co to oznacza?
- Przyszedł Pan podyskutować o polityce czy jest Pan zainteresowany wyjazdem tam? Może porozmawia Pan wtedy z tymi Chinczykami od butów...
- Panie to oznacza że ten telefon też się rozpierdoli! A dlaczego?!
- Bo jest z Chin?
- Wyjął mi to Pan z ust! Bo jest z Chin!!! - Facet pochylił się niżej i rzekł - Słodziutki, zlokalizowałby mi Pan tę fabrykę?
- Nie. Przykro mi. Nie mamy takiego wyjazdu w ofercie.
Zawiedziony odwrócił głowę i skierował się w stronę wyjścia, a na odchodne jeszcze rzekł - proszę na tym progu coś nakleić żeby było go widać, kiedyś ktoś się o niego zabije i może jego winą będzie to że zrobiono go...
- W Chinach. Tak wiem. Do widzenia.




niedziela, 20 listopada 2011

razem

ona i on zakłamani,
pozorami tylko związani.
ich świat pełen wybielaczy,
twierdzili: to nic nie znaczy.
ona i on zawsze w oddali,
wiecznie od siebie uciekali.



środa, 9 listopada 2011

podróż do zatracenia

W blasku księżyca
wyruszę w dół do ziemi,
gdzie popiół posłaniem,
a trawy nadzieję przynoszą.
Przepłynę szkarłatne morza
w stronę lunatycznej krainy,
napotkam ludzi wiatru
prowadzonych krzykiem czapli.
Mijając kryształowy świat
usłyszę legendy o niewidzialnych,
toczących wieczną wojnę
w imię powracającego głodu.
Odnajdę adamantowy pałac,
którego strzegą smoki,
gdzie synowie boga wskażą mi drogę.
Magowi, malowanemu człowiekowi.

W tą księżycową jasną noc
wyruszę więc w dół do ziemi...




poniedziałek, 7 listopada 2011

ying yang

kobieta - zjawisko nadnaturalne
mężczyzna - stworzenie banalne
co ich łączy? a co ich dzieli?
zapach porannej pościeli.





piątek, 4 listopada 2011

przed zaśnięciem

Mój wzrok wędruje w jej stronę. Przysiadła tuż nad krawędzią stołu. Emanuje smakiem, wie że jej pragnę. Wyciągam dłoń, trochę nieśmiało z obawy przed odrzuceniem. Najpierw delikatnie muskam za uszkiem, wodzę palcem wzdłuż i w okół, próbuję oswoić, sprawdzam grunt. Trochę niecierpliwie jednak, zbyt łapczywie i popełniam błąd. Przesuwając rękę poczułem jakby poparzenie, szybko zadała ból. Może ma mi za złe że na nią nie patrzę, a może tylko przeciąga grę, świadoma tego co nastąpi.

Mija kilka sekund, a ja próbuję po raz drugi. Tym razem pozwalam sobie na więcej, tym razem bez zbędnych ceregieli biorę się za nią. Przysuwam usta, popuszczam nieco wodze. Czuję jej wilgoć, opary ciepła docierają do mego wnętrza. Rozpalają mnie od środka, organ po organie. Jej migdałowa woń unosi się w powietrzu, łechce nozdrza. Obejmuję dłońmi i przyciągam do siebie. Zatapiam w niej usta, bez delikatności, mocno, głęboko. Staje się moja, puszczają ją opory, oddaje się mojej żądzy. Daje mi siebie w kolorach brązu i bordo, palonej czerwieni. Gdy zbliżamy się do końca jej aromat, smak i konsystencja wypełniają mnie już całego.

Wysysam ją do ostatniej kropli, pozostawiam po sobie tylko pustą szklankę.

Wtedy ona znika, moja herbaciana przyjemność...



piątek, 30 września 2011

sprzedawca marzeń

Pan czarodziej, sprzedawca marzeń.
Ubrany w spodnie - typ juesej,
buciki retro i płaszcz koloru grej.
Przesłania oczy wielobarwnym szkłem,
jest pewien, że to będzie jego dzień.
Krokiem w krok wędruje jednak w cień.

A co to? a jak to? warum?

Pan szarlatan, sprzedawca marzeń,
pogubił się w świecie zdarzeń.
Bukował źle, kłamał ludzi,
a teraz siedzi i się chmurzy.
Ktoś podszedł doń i podał dłoń,
uśmiechnął się i w te pędy rzekł:
Panie sprzedawco, to zły dzień,
zapomnijmy o nim i chodźmy w sen...


niedziela, 21 sierpnia 2011

sarajevo

Przychodzą po cichu, bezszelestnie. Mimo, że często wiem kiedy, rzadko bywam przygotowany. Ciężko się przygotować na cień, zwłaszcza taki który zostawiają wspomnienia. Czekają cierpliwie w skupieniu gdzieś, niedaleko mnie. Może czają się za ścianą, albo podpatrują zza okna. Może podążają za mną gdy idę ulicą, może mnie śledzą wtedy. Może leżą tuż obok mnie na poduszce gdy kładę się do snu. Nie jestem tego pewien. Zjawiają się różnie. Częściej w nocy, bo mrok jest ich naturą. Rzadziej za dnia, zazwyczaj w te pochmurne, owiane pustką. Chcą mi ją wypełnić myślami które dobrze znam, które nigdy nie giną jedynie czasem zasypiają na dłużej. Myśli o tym co było i co się nigdy nie zdarzyło. O tym co powinno być a na co nie ma już perspektyw. Przychodzą właśnie wtedy do mnie skryte w płaszczu przemyśleń, zachodzą z każdej strony. Czasem próbuję od nich uciec, jednak zawsze prędzej czy później mnie odnajdują. Żadna kryjówka nie jest wtedy wystarczająco dobra. Są jak skrytobójcy, słuchają szeptów i podążają za wskazówkami. Bawią się ze mną krok po kroku, nigdy na hura, nigdy od razu. Trzymają na smyczy. Gdy jestem już wystarczająco słaby atakują. Wiją się, przenikają ciało i umysł. Wypełniają te puste miejsca, które same wcześniej zostawiły. Słyszę wtedy jak śmieją się, spiskują, szepczą lub płaczą. Pełne gniewu i nienawiści, radości i zabawy, smutku i przygnębienia. Czasem próbuję podjąć dialog, zrozumieć, wyciągnąć wnioski. Niekiedy tylko się przysłuchuję, ślepo i tępo bez większego wzruszenia. Innym razem zdobywam siły i próbuję odpędzić je od siebie złością. Na próżno jednak.

Cokolwiek bym zrobił one i tak powrócą do mnie. Kolejnym, następnym razem powrócą.

Moje demony i ich cienie z przeszłości.



czwartek, 11 sierpnia 2011

lekturant

To była prosta droga, pokonywał ją z uśmiechem na twarzy, wiedział dokąd zmierza, znał cel. Promieniał na samą myśl o nim. Mijał kilka drzew, mały sklepik z gazetami i warzywniak. Robił zawsze krótki, niecierpliwy, postój na światłach i dalej nogi niosły go wzdłuż ceglastego muru po wschodniej stronie. Często spotykał te same twarze na chodniku, jakby był tutejszy. Uśmiechał się doń, niekiedy z wzajemnością. Zabiegani ludzie, warkot aut, odgłos ulic, szum dnia w jesiennym chłodzie i barwach innych pór. To wszystko spotykał na swej drodze. To była jego brukowana historia, z parkiem i ławką drewnianą w tle, gdzie raz jeden serce zostawił, wydawało się wtedy na zawsze już.

Siadł wówczas na niej, w drodze do pracy, na poranną fajkę. Trochę niedospany, w jednej dłoni trzymał tekturowy kubek pełen czarnego aromatu, z drugiej unosił się mglisty dymek. Zapach kawy i papierosów był jego codziennym towarzyszem, nie zawsze jednak w takim układzie. Czasem zdradzał jedno na rzecz drugiego. Tym razem w komplecie, trójkąt święcił poranek. Nie była to też jego stała miejscówka na takie zabawy. Szczerze mówiąc, szedł tędy pierwszy raz. Od co, zamyślony, źle skręcił, o dwie ulice wcześniej niż zwykle. Dzięki temu natknął się na mały bar gdzie podawano gorącą kawę na wynos. Razem z papierosem tam właśnie znaleźli swoją randkę. Jak na dżentelmena przystało powiedli ją z knajpki do parku, na ławkę. Tam dopełnił dzieła, wyjął i zapalił, wciągnął i wypuścił dym, popił. Czynność tą powtarzał regularnie co kilkanaście sekund wodząc wzrokiem po okolicy. Jego oczy zatrzymały się na dłużej tylko raz, ale było to wystarczające długie spojrzenie by zapadła mu w pamięć. Młoda, atrakcyjna, w rozwianych włosach o energicznych acz płynnych, kojących ruchach. Było w niej coś z jeziora, odbijającego światło na powierzchni i pochłaniającego niezbadaną głębią. Jak to bywa w życiu miał jej już nigdy nie zobaczyć, miała mu ulecieć z głowy jak zwykle uciekają nam przypadkowe twarze ale następnego dnia znów "źle" skręcił. Kolejnego również. Tak zaczęły się jego zdalnie sterowane chodnikowe wędrówki do parku gdzie siadał i patrzył. Chodził tamtędy w drodze do i z pracy, czasem też nadrabiał kilometrów gdy był gdzieś w pobliżu. Tam spotykał uśmiech. Wychodziła na przerwę zawsze o tej samej porze. Widywał ją w letnie poranki z kawą i w jesienne popołudnia z fajką w czasie pracy. Stała, rozmawiała z przyjaciółmi, śmiała się. Nigdy go nie widziała. Siedział tam na ławce wpatrzony w nią. Zastanawiał się jaki ma głos, jak pachnie, co czyta, gdzie chodzi w wolnych chwilach. Zastanawiał się i poznawał. Rozmawiał z nią w sobie, planował ich życie. Przychodził tam każdego dnia, na chwilę.

Kilka miesięcy później, przypadkiem, spotkali się w innym miejscu na chillowej imprezie. Znajomi skrzętnie zaaranżowali wszystko. Byli jedynymi singlami, więc przedstawiono ich sobie. W kręgu przyjaciół, skradli sobie wówczas kilka spojrzeń. Był zafascynowany. Jej podobały się jego łapczywe oczy. Wychodząc, umówili się na następny weekend. Czekał cały tydzień. Niecierpliwy, nerwowy, podniecony czekał. Gdy nadeszła kolejna sobota to ona patrzyła. Z każdym kolejnym jego uśmiechem, gestem, słowem jej oczy pochłaniały go, uszy słuchały a serce biło coraz mocniej. Była głodna i pożerała go. Wieczór jednak szybko minął, wrócili do domów wymieniając się numerami. Mijały kolejne dni - ona wciąż czuła jego głód, on dziwny przesyt. Wydzwaniała do niego o każdej porze. Nie odbierał, zbywał, irytował się. Opuścił park, przestał tamtędy chodzić. Ona usychała z tęsknoty, chciała go odkrywać, fascynował ją. On wiedział już o niej niemal wszystko, nie mogła go zaskoczyć.

Poczuł się rozczarowany.


sobota, 30 lipca 2011

papierosy i pomidory

Usiadłem naprzeciw. Swoją drogą inaczej by się nie dało. Nie to że było tłoczno i nie było gdzie, wręcz przeciwnie, mimo panującego półmroku znalazłbym w zasięgu wzroku jeszcze kilka wolnych stolików. Powód był inny, prosty. Bo wiesz, ja i on sikamy w ten sam sposób. Tak na stojąco. No przecież nie będę siedział z kumplem ramię w ramię czy też po przekątnej. Mimo że nas tam znali, pletli by historie, a liczy się estyma, lokalny szacun. Gejowskie podteksty raczej by za nim nie przemawiały, a tacy są ludzie, plotą pierdoły i inni powtarzają je dalej - później zła fama się toczy, jak kula śnieżna. Nie zatrzymasz jej, chyba że przypierdolisz od frontu w facjatę jednemu czy drugiemu, po męsku tak. Ale ja nie z tych, pokojowy jestem. Dyplomata - powiedziałby nie jeden frajer. Poza tym przecież przyszedłem tam z nim pogadać, a nie gapić się w jakąś ścianę z pseudo stylowym lustrem i dwoma żyrandolami po bokach. Na chuj mi ten barowy pejzaż, wystarczy już tych krajobrazów przecież. Chyba mam rację co nie?

No więc siedzę tak z nim i gadamy o tym i owym, o tamtym i siamtym. Sączymy browar, śmiejemy się, dowcipkujemy, charczymy razem na sprośne kawały. Czas płynie, żadnych konkretów. I wtedy wchodzą oni. Nie jacyś wyjątkowi, zwyczajna para. No sporo takich się kręci. On zabrał ją pewnie na romantyczną kolację, może jakaś rocznica, bo jaki miałby inny powód gdzieś z nią wychodzić? W każdym bądź razie nie zwracam na nich początkowo uwagi. Siadają jednak na przeciw mnie, tuż za nim. Jakby nie mogli gdzie indziej. Nie żeby mi to przeszkadzało, ale tak byłem skoncentrowany tylko by słuchać, a teraz jeszcze będę się musiał pilnować by mi wzrok nie uciekał. Zawsze ciekawili mnie inni ludzie. Ich życie, zupełnie odmienne od mojego. Też tak masz? Że chcesz popatrzeć na to co robią inni, zastanawiasz się wtedy czy też tak byś mógł, czasami nawet próbujesz przez chwilę, ale potem...chuj wszystko bierze w łeb. Stare zwyczaje wracają, wódka, koks, pamięć o rozbitych rodzicach, pobitej matce i ten cały syf w którym dorastałeś. No kurwa nie da się, wszystko idzie za Tobą, na zawsze będzie częścią Ciebie. Masz tak? - Nie masz? Ja mam. Usiedli wreszcie. On zdjął jej nawet płaszcz i krzesło odsunął, taki z niego dżentelmen. Zaimponował mi, nie jej, ona przywykła, ale mi. Ja takich typów nie znam, dobrze wychowanych, grzecznych, w okularach i pod krawatem. Mnie uczyli że krawat to zdradziecka menda, mogą Cię za niego chwycić i przeciągnąć w biegu przy samochodzie. Ja to lubię golfik w czerni i solidną skórę. Normalnie i z klasą, a nie jakąś zdradliwą elegancję-francję. Widziałem sporo gości co tracili życie z powodu cipy, po co do tego dorzucać jeszcze problem pod szyją. Mój kumpel gada coś o kołpakach do swojej nowej bryki, że mu jakaś hołota podwędziła jednego. To trzeba mieć tupet - myślę. Ale rozesłał chłopaków na ulice, znajdą tą bandę, zwrócą więcej niż kołpak i ja mu wierzę. To on gada o tych kołpakach nadal, a ja się gapię raz na tą parę, raz na niego - co by nie wyjść na niekulturalnego chama, żeby mój ziom nie pomyślał że go zlewam dla jakiejś pindy i jej lowelasa.

Patrzę na to co zamówili. Facet siedzi przy soku z pomidorów, pali jednego peta za drugim, nerwowo bawi się zapalniczką pstryk-pstryk, kurzy jak jasna cholera. Ona spokojnie, nie twarzą w twarz, ani po przekątnej, ale ramię w ramię. Też pali, powoli, dostojnie wypuszcza kłęby dymu. Suka z klasą, tak jakby flirtowała z otoczeniem. Jakby wiedziała że się na nią patrzę, może wie. Przestali mi pasować do początkowego obrazka, poukładanej, do porzygania szczęśliwej pary. Jej palce malują kręgi po obwodzie szklanki, czerwone paznokcie odbijają nieco światła dodając gestom blasku. Nie mówią nic, kompletnie nic. On wstaje i idzie nagle do kibla pospiesznie gasząc szluga. Ona w tym czasie dopala swojego, dłonie wyciera w białą jak śnieg chusteczkę. Wyciąga długopis i coś kreśli. Gdy lowelas wraca bez słowa wstaje, robi jeszcze jeden łyk z jego szklanki po czym wyciera usta i wychodzą. Razem, ale jakby osobno. Oglądam się za nimi kompletnie zbity z tropu, głos kumpla wydziera mnie jednak z zawiechy - tej, a Ty jakie byś założył gumy do mojej bryki? - Co? - zdezorientowany spoglądam na niego pytająco. Pytam się jakie byś gumy założył do mojej bryki - powtarza. Sorry stary, ale muszę do kibla - odpowiadam na prędce i wstaje. Jestem skołowany. Przechodząc obok ich stolika spoglądam mimowolnie na jego blat, na leżącą chusteczkę ze śladem czerwonej szminki.

Podnoszę.

W kiblu sikając, rozwijam znalezisko, na odwrocie jest numer telefonu z całusem. Spoglądam w lustro, uśmiecham się, wycieram w nią fiuta i wychodzę by dokończyć rozmowę o pierdolonych kołpakach.


piątek, 22 lipca 2011

droga do domu

Gdy myślę o rodzinnym domu to często jest to droga której towarzyszy druciany płot. Stary, zniszczony tuż po mojej lewej stronie, teraz odgradza jakiś nowoczesny budynek od jezdni, wtedy za jego siatką znajdował się sad pełen papierówek. Latem wszyscy chodziliśmy tam na szaber. Zamykam oczy i przywołuję to zdjęcie gdy wyłaniam się z tego zakrętu.

Nic się tu nie zmieniło. Słońce dotyka asfaltowej jezdni, kąpie ulice swym bladym blaskiem. Wydaje mi się zawsze wtedy że jest chłodno, być może to jesień. Przez kilka pierwszych kroków spoglądam w stronę domu. Trwa to przeważnie parę drobnych sekund, pojedynczych uderzeń zegara. W oddali, na pograniczu nieba i ziemi, zwanym horyzontem, mijają się postaci. W tym świetle, w oddali, wszystkie noszą czerń. Zdają się tworzyć dziwny korowód, jak akolici, wędrujący do świętych miejsc. Ale na próżno szukać tu świętości. Pomiędzy nimi w lekkich podskokach dziewczynka z hula-hop i chłopiec biegnący za piłką bez żadnych okrzyków, tupnięć i dźwięku odbijanej piłki. To mój mistycznie niemy świat znaków i symboli. Po trzecim może czwartym mrugnięciu przecieram zziębnięte dłonie, podnoszę wyżej kołnierz i idę wabiony ciepłem czterech ścian. Smakiem kolacji, zapachem herbaty, słowami matki i karcącym spojrzeniem ojca. Idę chodnikiem wzdłuż płotu. Mam na sobie torbę przerzuconą przez jedno ramię, taką z lekcjami. Buty z rozwiązanymi sznurówkami i niechlujnie ubrane odzienie. Para unosi się z moich płuc, ulatuje i rozpływa gdzieś pomiędzy ukazując z prawej flanki na szaro moje blokowisko. Jak bestia peerelowskiej epoki, wdziera się w ten melancholijny obrazek. Na pozór nie pasująca, jednak bez niej ten pejzaż byłby tylko zwyczajnym pustakiem, przybrudzoną bryłą wypełnioną powietrzem. Jest jego integralną częścią, celem pieszych po-szkolnych wędrówek. Twierdzą łez i uśmiechów. Moim domem. Wspomnieniem, które zawsze będzie we mnie.


wtorek, 19 lipca 2011

united states of me

Stanął na przeciw mnie, ubrany tak jak ja. W lustrze budynku na gwarnej ulicy. Patrzę na niego. Pojawia się i znika, pomiędzy przejeżdżającymi autami jak źle nałożony film na szpulę. Stoi i czeka. Podnosząc do góry głowę marszczy zmęczoną twarz, to słońce pewnie go oślepia - myślę. Nieogolony, w lekko potarganej - krótko przystrzyżonej fryzurze wygląda na wczorajszego jeszcze. Jak przeterminowana paczka czipsów, z zewnątrz nie najgorzej, trochę tylko pognieciona, ale w środku wszystko śmierdzi. Opakowanie Ci tego jednak nie powie. Musisz zajrzeć do środka, być może za długo było otwarte. Być może dlatego czipsy się zepsuły. Spod granatowej marynarki wystają mankiety koszuli, tak jak powinny, tyle ile powinny. Nawet wtedy gdy się opiera o słup.

Przypatrując się bardziej znajduję ślad na kołnierzu. To szminka lub krew, raczej szminka. Pasuje tak samo do wczorajszego obrazka jak on. Zastanawiam się co robił. Jak spędził noc, zastanawiam się i niewiele do mnie dociera. Luki w pamięci wypełnia kujący ból, jest spoiwem łączącym resztę, albo jej przerywnikiem. Ma postać znaków zapytania po których brak odpowiedzi. Musiałbym zgadywać, ale i tak nie miałoby to najmniejszego sensu, ani teraz ani potem. Za dużo tych pytań. Ma suche usta, napiłby się. Może pił cały wieczór, może to właśnie robił. Rozgląda się dookoła, tak jakby czegoś szukał, po chwili zatrzymuje wzrok na spożywczym. Jest koło ósmej, może trochę przed, albo trochę po. W tym czasie niektórzy kończą śniadanie, w swoich domach, ze swoimi rodzinami, płatki, jajecznica a może chleb z dżemem. Kto wie. On też będzie jadł, wrócił właśnie z tego sklepu z tabletką i pół litra mineralnej, łyka z nadzieją że ból przejdzie. Ale nie przechodzi, nie ten. Na niego nie ma tabletek, na niego są noce takie jak ta wczoraj. Tylko jakie, bo chyba nie pamięta jej za dobrze. Chusteczką przeciera but, prostuje się i poprawia koszule w spodniach, lepką dłonią dotyka zarostu na twarzy i czeka może na zielone światło, może na kogoś. Może czeka na wczoraj, a może próbuje sobie przypomnieć gdzie jest jego przedwczoraj.

Stoi przy tym przejściu i gapi się na mnie, bezczelnie, perfidnie wręcz, z takim głupkowatym uśmieszkiem. Mam ochotę mu wyjebać. Ale zapala się zielone i wszyscy przechodzą. Mija mnie i już go nie widzę. Ginie w tłumie chodnika, gdzieś za mną w krajobrazie ulicy.

Pozostawia jednak przeczucie, że jeszcze go gdzieś spotkam, może w tym samym miejscu, a może w innym, w zupełnie nowym.

A może nigdy.

Chciałbym.