piątek, 8 października 2010

no music

Pamiętam chwile spędzane z Tobą. Proste - tak - nie, zwyczajne pytania i ucinające odpowiedzi. Delikatne muśnięcia i łapczywe spojrzenia. Tajne spotkania pod koroną drzew, gdzie wypatrywałaś mnie z przeciwległej kawiarenki. Wspólne spacery do domu, pod rękę, za rękę, gdy nikt nie patrzył. Wtedy byłaś moja. Gdy świat kładł się do snu, a tajemnice wychodziły na ulice. Spokojne o swój byt do rana.

Trochę później siedziały już naprzeciw siebie z butelką wina, czerwonego, zawsze z tej samej półki sklepu który mijaliśmy po drodze. Do tego paczka papierosów i bagietka ze smażonymi oliwkami. Na lekko, bez ciężaru, z oknem otwartym za zasłoną. Powiew wiatru rozrzedzał wówczas gorącą atmosferę, która i tak gęstniała znów z czasem. Może to przez światła w półmroku, kilka świeczek i małą lampkę. Może to przez zapach Twoich perfum, może to przez procenty sączące się w towarzystwie smacznej przekąski, a może to muzyka w tle nadawała ton ruchom, gestom, mowie. Wtedy się nad tym nie zastanawiałem, Ty pewnie też nie. Wówczas świat się nie liczył, tak jakby powiewająca kotara w oknie była żelazną kurtyną. Barierą, która powstrzymywała wszystko i wszystkich przed zabraniem nam nas. Po wejściu do mieszkania odruchowo wyłączaliśmy telefony, sterylizowaliśmy myśli od tego co na zewnątrz. Gdzieś już w trakcie spaceru, powoli, to ginęło przecież. Działaliśmy na siebie jak antidotum, jak lek na całe zło po który sięgają ciężko chorzy by choć na chwilę uśmierzyć ból, poczuć się lepiej. By mieć złudzenie że stan się polepsza a choroba ustępuje.

Byliśmy jak odurzeni. Nie zdawaliśmy sobie sprawy że to tylko stopujące blokady, że rano po przebudzeniu, gdy wyjdziesz, mój jak i Twój świat wróci do szarej normy. Brązowe światła nie będą miały ciepłego blasku, wino nie posmakuje Twoją szminką, a powietrze utraci zapach perfum, które noc wcześniej rozlejesz sobą w mej pościeli...


czwartek, 7 października 2010

kocham kino

Spieszę się, nie zauważam nikogo w drodze do wyjścia. Pośpiesznie zapinam kurtkę i zakładam czapkę, jeden rzut oka jeszcze na witrynę sklepu. Nie, nie interesuje mnie co na niej jest, przeglądam się, po prostu, jak baba. Wychodząc na zewnątrz przez pleksowe drzwi szybko dociera do mnie chłód, chowam dłonie w kieszeniach spodni i pewnym krokiem przecinam ulicę w niedozwolonym miejscu. Czasem wszystko co robię jest niedozwolone, nie mam tu na myśli prawa, jedynie moralność. Pomiędzy wyczekującymi autami śmigam na przystanek. Tym razem z biletem, wrzuciłem kilka monet w automat. Nie zawsze opłaca się jazda na gapę. Drepczę w miejscu, wbijam stopy mocno w chodnik, wyginam je, okręcam się, obracam, spaceruję to w jedną to w drugą stronę. Nie mogę ustać w spokoju. Tak już mam, nie znoszę czekania, lubię natychmiastowe efekty. Niecierpliwy jestem, moje myśli krążą nierówno z czasem, w chwilach postoju wybiegają już do przodu. Gdy ja wsiadam do autobusu, one z niego wysiadają kilka przystanków dalej. Układają tą samą drogę po swojemu, tak jak chyba powinna wyglądać, tak jak nie jest. Oparty o szybę przyglądam się twarzom podczas jazdy. Coś szemrają do siebie, coś gaworzą przez telefon, czegoś wypatrują za oknem. Nie wsłuchuję się zbytnio, nie ma sensu. Przypomina to raczej szybki przebieg gałką radia po falach, powstaje zgiełk, dysonans, chaotyczny zgiełk muzyczno-informacyjny. W tym czasie myśli moje idą już chodnikiem, autobus dojeżdża do centrum, wreszcie. Wysiadam nie rozglądając się w żadną ze stron, wiem dokąd idę, z portfelem na dupie jestem łatwym celem dla każdego kieszonkowca, dlatego czasem sam się tam macam, jak jakiś pierdolony fetyszysta. Lubię to, może, ale niekoniecznie sam sobie. Niebo powoli zachodzi karmazynem, wieczór się zbliża, miasto rozpala swoje światła. Błyszczą wieżowce, żarzą się jak gwiazdkowa choinka. Sam schodzę schodami w dół pod rondo, tymczasem one dochodzą już celu, na chwilę zbliżają się znów do mnie stając na przejściu dla pieszych. Zaraz jednak sam na nim staję, tym razem nie przechodzę na czerwonym, zobaczyłem piękną twarz naprzeciwko. Ciemne, kręcone włosy, czarne jak onyks oczy, dołeczki w policzkach, zajebisty ciuch. Uśmiecha się, nie wiem czy do mnie, to się niby czuje, ale ja tego nie dostrzegam aż tak dobrze, bywa że brak mi pewności. Nie będę się jednak obracał, czy może za mną stoi cel wibracji jej mięśni twarzy, po co robić z siebie idiotę. Pobędę chwilę przekonany że to do mnie i na dowód tego odwzajemniam, uwalniam endorfiny, one uwalniają uśmiech. Zielone, wchodzę na zebrę, nasze oczy mijają siebie w połowie, kradnę jej spojrzenie. Jest! Cholera, uśmiechała się do mnie, obracam się i widzę jak wpada w ramiona jakiegoś kolesia. Farciarz myślę, farciarz. Cześć, długo czekałaś? - moje myśli już dotarły, ja jeszcze pałętam się po ulicach. Spoglądam w komórkę - gdzie jesteś? - już jestem. No bo jestem, tak jakby, prawie. Nie macie tak że jak dochodzicie to zaznaczacie już swoją obecność? Nie macie? Ja mam. Gówno prawda, wszyscy tak mają, wy też macie. Czeka na mnie pod kinem, zastanawiam się jaki to będzie film, wybieram tamten dramat z tym aktorem. Widzę jej uśmiech, cmok w bok, pośpiesznie porywam ją za rękę i wprowadzam nas do ciepłego, lecz mało przytulnego kina. Moloch, jakich pełno teraz, taki jest kapitalizm, wszystko co zarabia jest większe od tego co zarabiało wcześniej. Na co masz ochotę? - pytam. To może ten? - Tak, odpowiadam, to powinno być dobre. Hehe, tak jest, nie mylicie się, trafiłem myślami wcześniej. Fuks, szczęście? Może, ale przecież moja głowa była tu przede mną, teraz siedzi już wygodnie w kinie i ogląda, zawsze kilka wydarzeń do przodu. Szkoda tylko, że nie potrafi mi wysłać SMSa z sali, że film jest do dupy. No tak, nie może bo zaprząta sobie głowę jakimiś gównianymi rozważaniami na temat swojej niby to nieciekawej egzystencji. No nic to, zasiadamy w górnym rzędzie, gdzieś na środku, oprócz nas kilka par, grono znajomych i dwie samotne duszyczki. Zaczyna się, światła gasną. Reklama, reklama, znów reklama, zwiastuny, kurwa i kolejne reklamy. Po kwadransie boli mnie już dupa od siedzenia, a oczy od kolorowych spotów, zaczynam szukać swoich myśli. Ciężko się poskładać, zerkam, ona wpatrzona w ekran opiera głowę o moje ramię, ja trochę nieswojo wiercę głową w koło. Patrzę, analizuję, kreuję. Dostrzegam tulące się pary, szepczące sobie miłe słówka, pewnie mieli nadzieję na ckliwy hollywood. Jakieś dupy wciągają zestaw dla dwojga, popcorn, dwa napoje i słomki, szeleszczą, siorbią, przypominają wpierdalające chomiki. Mam już lekką wkurwę, są głośniejsze niż chińska defilada ludowa, nic tylko słyszę jak chrząkają, gryzą i mlaskają, dżizesss. Ale w sumie to nie ich wina, to ten multipleks, to ta komercha, to ten obłęd. Jest też facet bawiący się komórką. Albo pokłócił się z laską, albo flirtuje z laskami, albo jest samotnym gejem, albo flirtującym gejem. Może nie jest gejem, ale laski też nie ma. To w sumie tak jak ja, tyle że mi wstyd czasem samemu iść do kina, to się dokładam do znajomych, różnej płci, żeby nie wyjść na pedała to głównie damskiej. Jej się akcja podoba, mnie nudzi. Sytuacja patowa, nie wyjdziesz z kina bo pomyśli że masz ją w dupie, że zaproponowała zły film, będzie jej przykro. Nie chce Ci się też siedzieć, bo co będziesz marnował czas w ciemni. Ale ona siedzi, wpatrzona jak Adrien w Rocky'ego. No nic, oddaję się kontemplacjom, łapię myśli, te jednak są już poza kinem, dawno z niego wyszły - szczęściary. Podczas gdy ja tu dywaguje, one sobie wędrują już ulicami miasta, może kogoś poznają, może ktoś im zapadnie w głowie, może się o tym dowiem, a może wrócą do ciepłego mieszkania, zaparzą herbatę i wezmą książkę, albo wyżłopią moje piwo z lodówki. Kurewskie myśli, ciągle się gdzieś puszczają. Moją zawiechę przerwał krzyk, zaciekawił mnie głos z ekranu, najpierw jeden, potem drugi. Dialogi takie, na cztery nogi. Pochyliłem się do przodu, dość już bycia podpórką. Skupiłem ręce na twarzy i sfokusowałem siebie na obraz z projektora. Po kilku minutach film dobiegł końca, ludzie wstawali, wymieniali zdania, opinie krążyły już wkoło mnie. Ja ciągle siedziałem wpatrzony w ekran, kątem oka dostrzegłem że się ubiera, że inni wychodzą. Wstałem i wyszedłem razem z nią. Podobał się Tobie? - A Tobie? (tak wiem, nie odpowiada się pytaniem na pytanie bo to niegrzeczne i stwarza wrażenie że nie masz własnego zdania, no w tym przypadku nie do końca mam). Był ok - tak, mamrotam przeciągle, tak zwłaszcza końcówka. Nic to - spojrzałem na zegarek - na mnie już czas, wybacz że Cię nie odprowadzę na przystanek, miło było, ale...- nie pozwala mi dokończyć - nic nie szkodzi, zamówiłam taksówkę jak byłeś w ubikacji, późno już, jutro do pracy idę. Porozumiewająco wymieniliśmy uśmiechy, cmok w bok i rozeszliśmy się w swoje strony, odwracając i krzycząc do siebie co po chwila jakieś głupoty. Niedługo czekałem aż nadjedzie mój numer, wsiadłem w tramwaj. Tym razem zająłem miejsce siedzące, praktycznie wagon był pusty. Kilka przystanków przemknęło mi ze wzrokiem wbitym w miasto, z myślami krążącymi w okół niej. Wszystko przez ten film, gdyby nie ta opowieść jego i jej, to bym przewegetował w rozkminach z dupy do końca, a tak...masz Ci los. Historia kogoś kto nie potrafi wyjść z czyjegoś serca, wiecie, tego aktora właśnie, szmira jakaś. To taka moja historia z przed lat, widziana na każdym kroku, w każdym obrazie, przeczytana na każdej stronie, dostrzeżona w każdej twarzy i usłyszana z każdych ust. To ona uzmysławia mi zawsze, że cokolwiek bym nie zrobił, albo cokolwiek bym zrobił, z kimkolwiek bym się nie spotykał i czegokolwiek bym nie obiecywał to i tak kurwa ciągle ona wygrywa.

Na próżno szukam czasem jej spojrzenia w innych oczach, na próżno szukam wolności u tych którzy mi jej nie zapewnią.