piątek, 30 grudnia 2011

sen nocy zimowej

Zaśnij wtulona we mnie.
Odurzona zapachem ciała,
przybrana w pościelową biel.
Spleciona kojącą dłonią.
z grzesznym uśmieszkiem twarzy.
Zaśnij tak dziś. Proszę.




czwartek, 29 grudnia 2011

uciekając z raju

Krople deszczu rozmywały się na szybie, Zostawiały tylko drobne ślady, rany cięte. Wykropkowane zadrapania, kolejne i kolejne. Na moment wyłączyła się z otoczenia. Popłynęła myślami tam skąd wyjeżdżała. Jej usta wykrzywił smutny uśmiech. Zobaczyła swoje odbicie w szybie, pokryte łzami nieba. Świat znów płacze - powiedziała do siebie. 

Rozejrzała się po wagonie. Pociąg kilka chwil temu opuścił już dolinę, zbliżał się 
w stronę tunelu. Dla niej nie był to jednak początek ani koniec. 

Myślała teraz o nim. Czuła jego obecność, za kurtyną, w oddali, ale na dotknięcie myśli. Widziała go oczyma wyobraźni, stojącego przed domem, ubranego w złość 
i rozczarowanie, przywołującego burzę. Ich moce zbiegły się w tym samym momencie, wspólnie wywołali deszcz. To był jeden z ich układów, element magicznego tandemu. 

Kiedyś, na nowo, obudzili się razem do życia. Teraz niebo nad nimi płakało. 

Byli znów z dala od siebie. Daleko od wszystkiego co cenne. 

Błąkała się, tak jakby szczęście ją paraliżowało, a jego brak ranił. 

Był niewinny ale ona znów zmieniała światy. On pozostał w starym, czekał.

Gdy za jakiś czas wróci, On być może nic nie powie. Być może otworzy drzwi, a świat znów ujrzy ich słońce...






piątek, 23 grudnia 2011

spotkania

Tik tak.

Wskazówka przesuwa kolejne minuty.
Zamykając w dłoni uśmiech słońca,
Chronos nuci swą codzienną pieśń.
Oddala rzemiosło dnia od poematu nocy.



Pink Floyd - Time

niedziela, 18 grudnia 2011

tej nocy

W zimnym wietrze chłód dotykał policzków na twarzy, zwijał je jak rolety. Starałem się ją ukryć głęboko w kołnierzu. Otulony szalem,  z rękami w kieszeniach maszerowałem ulicami. Uciekałem. Kilkanaście minut wcześniej opuściłem tłoczny budynek gdzie tańczył Świat. W tej odurzającej atmosferze odniosłem wrażenie, że jestem jedynym który wie, że za moment nastąpi koniec wszystkiego. Tańczące, okryte błyskotkami, ciała zdawały się radosne i pozbawione lęku. Jak pacynki, którym nie przeszkadza brak własnej woli.

Przyglądałem się im. Ja w kolorze, oni w odcieniach szarości, lub odwrotnie. Nie pasowaliśmy do siebie, dość często nam się to zdarza. Wyszedłem na mróz. W tamtym momencie uznałem, że chłód jest jedynym czego jestem w stanie doznać. Podążałem wąskimi uliczkami, przemknąłem przez park, aż znalazłem się na moście. W świątecznych kolorowych ozdobach, na wielkich oświetlonych masztach, wydawał się wręcz bajkowy. Zwolniłem kroku i podniosłem wyżej twarz.

Wtedy ujrzałem Ciebie. Podążałaś moją stroną chodnika w przeciwnym kierunku. Kto wie, może podnosząc głowę uniknęliśmy kolizji lub cichego przemknięcia bokiem. Zatrzymaliśmy się na odległość twarzy, ze zdziwieniem z jakim reaguje się na spotkanych przypadkiem znajomych. Bez wielkich manifestacji lecz z drobnym uśmiechem. Wtedy pierwszy raz tej nocy poczułem ciepło. Mały chochlik rozpalił wewnątrz mnie lampkę, z taką błogością z jaką wypełnia ciało herbata z rumem. Mocno, gwałtownie, ale nie przytłaczająco. Nastąpiła krótka wymiana pytań i odpowiedzi. Prostych, skopiowanych od tysięcy takich zdarzeń. Patrzyłem na Ciebie. Miałaś spojrzenie pełne strachu, obawy, ale zarazem i fascynacji. Dłonie skrywałaś w rękawiczkach, usta w szerokim szalu. Patrzyłem gdy mówiłaś i milczałaś.

Tej nocy żadne z nas nie pasowało do swojego balu. Tej nocy poczuliśmy ciepło w rozmowie na środku mostu w centrum miasta. Tej nocy wyszliśmy by poszukać siebie.



piątek, 16 grudnia 2011

tancerz oblicza

Zakazany taniec.
Ślady giną w krochmalonej pościeli,
biel przykrywa uśmiech ciał.
Jestem myślą w Twojej głowie,
niewypowiedzianym słowem.
Spojrzeniem skrytym w tysiącu twarzy.




wtorek, 13 grudnia 2011

no look pass

Boisko. Przebiegłem już prawie każde. Wchodziłem wślizgiem na trawie, wybiegałem w uliczkę po parkiecie. Przyjmowałem na klatę w błocie i zaliczałem glebę na betonie. Zdobywałem bramki, aluminiowe, takie z drewna czy też puszek po piwie. Ułożone z kurtek i plecaków lub byle czego. Z wszystkiego. Trafiałem w poprzeczkę, jeśli była i słupek jeśli stał. Łamałem się w hali i na parkingu. Niszczyłem sobie stawy, cierpiałem na pachwinę, zrywałem lub naciągałem ścięgna. Szyto mnie na żywca i łatano na szybko. Kopano mnie, gryziono, drapano. Sam faulowałem. To z rozsądku, to z frustracji. Karano mnie kartkami, wykluczeniami i zakazem gry. Bluzgałem sędziego od najgorszych i rzucałem kurwy do rywali. Biegałem godzinę, dwie, czasem trzy. Od linii do linii, od gwizdka do gwizdka, od świtu do zmierzchu. Gdy ktoś krzyknął lub kiwnął głową, gdy pokazał dłonią. Czytałem grę. Nosiłem kapitańską opaskę i sam słuchałem wytycznych. W oczach widywałem strach i gniew, wkurwienie i rozpacz, nienawiść i uwielbienie. Grałem od początku i wchodziłem z ławki. Siadałem na niej lub nie wstawałem z niej. Brakowało mi mocy, czułem bezsilność. Unosiłem się na skrzydłach, wiedziałem że mogę więcej. Cieszyły mnie zwycięstwa i smuciły porażki. Byłem doceniany, przereklamowany, niezauważany i odstawiany. Przełamywałem niemoc, popadałem w letarg. Trafiały mi się żenady i istne ciacha. Partoliłem proste piłki i dokonywałem cudów. Zagrywałem no look passy, podawałem na pamięć, wygrywałem dryblingi, wyprzedzałem o metry i chybiałem o centymetry. Noszono mnie na rękach i zapominano podać rękę. Wyznaczano do karnych i obwiniano o nie.

Miałem tryumfy, trwające chwile i wieczory porażek, gdy pierwszy uciekałem z szatni. W głowie układałem scenariusze, które weryfikowało boisko. Byłem tak dobry zawsze jak mój ostatni mecz. To jak dobry jestem teraz? 

Jak mawia Tony D'Amato w męskiej grze jest jak w życiu, decyduje kilka cali przed Twoją twarzą gdzie nieważne jak świetny byłeś i jak znakomite passy miałeś, ważne jest to co masz przed sobą i czy zdążysz w czas, czy się nie pomylisz o kolejne centymetry. Istotny jest moment decyzji, to on waży na tym czy zejdziesz z boiska zwycięski. 





poniedziałek, 12 grudnia 2011

polaroid

mijamy się
kradniemy spojrzenia
porywamy uśmiechy
wywołujemy obrazy
pamiątki nienasycenia
przechowujemy w myślach






czwartek, 8 grudnia 2011

barwy dnia

Jest za kwadrans 23, siedzę przed monitorem mając nadzieję dokończyć dziś opowiadanie, którego od pół roku nie potrafię zamknąć. Błagalnie patrzę w pulsujący, wordowski kursor z nadzieją, że wena jednak przyjdzie. Nie przychodzi. Zrezygnowany zajadam kanapkę, popijam gorącą herbatą. Myślę trochę tak ni z dupy ni  pietruchy o tym co robią inni.

Być może w tym samym momencie, gdzieś przy wybrzeżu Molokai, jednym z najbardziej niebezpiecznych na świecie, jakiś młody chłopak pokonuje na desce tunel wodny. Fala sięga drugiego piętra, ale on się nie boi, daje jej radę. Jest wtedy godzina 11:45 czasu hawajskiego. Tymczasem w biednej dzielnicy Bogoty dochodzi siedemnasta, a szeregowy policjant czeka na swojego kuriera pod zakładem fryzjerskim, z paczką kokainy. Obaj są członkami kartelu, obaj mają na siebie haka i tysiące powodów by wbić go w plecy. Żaden jednak tego nie robi, uwikłani klepią swoje, snując przy tym marzenia o lepszym jutrze.

Gdy ja kończę swoją drobną przekąskę na Grenlandii jakiś Eskimos z wioski Thule, wieczorową porą, starannie odziera ze skóry upolowaną fokę. Robi to tak często i sprawnie, że można uznać to za jego codzienność. Futro ogrzeje w mroźne noce, mięso nakarmi gdy głód dopadnie, a tłuszcz przyda się w czasie choroby. W stolicy Zimbabwe natomiast dochodzi już prawie północ i po czternastu godzinach pracy straganiarze opuszczają pchli targ. Na wielu z nich w domu czekają żony z wielodzietną rodziną. Z radością powitają każdego z nich w progu.

W odmiennej sytuacji znajduje się zapewne górnik z kopalni korundu na Sri Lance. Tuż przed czwartą wstaje by przygotować się do pracy, czeka go długa zmiana. Dzieci jeszcze śpią, gdy wróci będą znów spały. I tak przez większość dni na niego nikt nie czeka. Zataczając krąg, na morzu Bismarcka jest godzina 5:45. Do Portu Moresby wpływa mała dżonka z kilkoma Papuasami na pokładzie. Ich mało obfity połów uzupełniają zgrabione nocą łupy z okolicznych barek, czy też przepływających małych statków.

W różnych miejscach, o innych porach, ale w tym samym czasie. Barwy życia od błękitu aż po czerń, przez zieleń i purpurę ubierają w siebie dzień zwykłych ludzi. Wymuszają bądź określają sytuacje, różnymi kolorami malują obraz każdego z nas. 


Mój dzisiaj był szaro-złoty, miał piegi w tle. 



piątek, 2 grudnia 2011

from china with love

Dzień jak każdy inny. Od rana trochę pracy, parę rzeczy do ogarnięcia, kilka osób do obdzwonienia, parę ofert do przygotowania. Potem kanapka, herbata i pączek podczas przeglądu prasy w necie. Czasem kolejność się odwraca, najpierw bywa prasówka a potem robota. Różnie z tym, zależy jak się ułoży dzień, a ten układał się spokojnie. Sennie trochę od rana, bez perspektyw na dziki szał.


Błogi spokój zaburzył jednak jegomość lat 50 plus z lekkim brzuszkiem, w szelkach i koszuli w ceratę. Brakowało mu tylko muchy pod szyją. Wyglądał jak ten ćwok z reklamy pewnego banku, którego nazwy nie pamiętam. Nie obrażając jednak Pana, to wpadł niczym granat rozpryskowy do bunkru, przetoczył się, wstał i siarczyście z pełną emocji twarzą rzekł krótkie "kurrrwa" z dźwięcznym "rrr". Zamigotałem oczyma na jego widok i z lekkim zaciekawieniem zapytałem się, "czym mogę służyć?". Popełniłem błąd. Za pomocą kartonika w dłoni mojego rozmówcy dałem się wciągnąć w jakże niezwykłą wyprawę słowną do Chin. No bo przecież Pan trafił do Biura Podróży, a co ma wspólnego Biuro Podróży ze świeżo zakupionym w "media markt" telefonem marki alcatel, takim nieodpakowanym jeszcze. A no to że jest wyprodukowany w Chinach, czyli za granicą i warto z tym wejść do BP i ponarzekać jakie to gówno bo przecież jak sprzedaje się wycieczki do kraju "Państwa Środka" to kurwa na pewno do tej jednej, jebanej fabryki!

- Zna się Pan na telefonach?
- Takich nie bardzo. W czym mogę pomóc?
- Bo kupiłem to gówno i jest z Chin, wie Pan gdzie są Chiny?
- Tak się składa że wiem, interesuje Pana wycieczka w te rejony? 
- To jak Pan wie gdzie to jest, to niech Pan sobie wyobrazi że kupiłem kiedyś buty na straganie, prosto z Chin. Tak się składa że wiem ile kosztuje paczka obuwia z Chin, kosztuje proszę Pana 2.59 PLN, 2.59! A ja zapłaciłem za nie 60! I co? I się rozleciały. Więc wróciłem na ten stragan i jak nie wypierdoliłem tymi butami w tego dziada co je sprzedawał..Panie, przecież te buty robią więźniowie w kajdanach, dzieci malutkimi rączkami, biedota za 1 dolara. Panie wie Pan co to oznacza?
- Przyszedł Pan podyskutować o polityce czy jest Pan zainteresowany wyjazdem tam? Może porozmawia Pan wtedy z tymi Chinczykami od butów...
- Panie to oznacza że ten telefon też się rozpierdoli! A dlaczego?!
- Bo jest z Chin?
- Wyjął mi to Pan z ust! Bo jest z Chin!!! - Facet pochylił się niżej i rzekł - Słodziutki, zlokalizowałby mi Pan tę fabrykę?
- Nie. Przykro mi. Nie mamy takiego wyjazdu w ofercie.
Zawiedziony odwrócił głowę i skierował się w stronę wyjścia, a na odchodne jeszcze rzekł - proszę na tym progu coś nakleić żeby było go widać, kiedyś ktoś się o niego zabije i może jego winą będzie to że zrobiono go...
- W Chinach. Tak wiem. Do widzenia.