środa, 1 grudnia 2010

freak in/out

Naciągam rękawy swetra na zmrożone piąstki. Czekam. Mój wzrok wędruje uważnie w każdym kierunku. Nerwowo, raz po raz, w stylu drobnego cwaniaczka. Nie mam jednak pod płaszczem tanich zegarków z dalekiego wschodu czy pseudo pereł. Nie sprzedaje też haszu ani żadnych tabsów. Nie mam ani jednego biletu na mecz po zamknięciu sprzedaży. Po prostu stoję i czekam.

Uważnie penetruję okolicę. Stara kamienica w sprayowym bazgrole "jebać pały", z obu stron kolejne, niekoniecznie tak twórczo udekorowane. Chodnik z kostki pokryty wilgotnym nalotem, wzdłuż ulicy latarnie z pożółkłym światłem, za mną park i mały plac zabaw, płot w oddali. Raczej spokój, z rzadka ktoś przejdzie, przejedzie. Tam właśnie stoję i czekam, na nią czekam skryty pośród drzew. Nie nadchodzi jednak. Powoli uśmiech ustępuje niepewności, pojawia się smutek. W uszach już przestaje pobrzmiewać muzyka, pojawia się głucha cisza. Mroczna jak z gangsterskich filmów. Zaraz powinien ktoś wyjść, w trenczu i kapeluszu, z fajką w ustach, nieświadom nadjeżdżającego auta i opuszczanej szyby, krótkiej serii i nagłego pisku opon. Po gościu została by pewnie tylko plama krwi wypływająca spod jasnego płaszcza, plus papieros leżący gdzieś obok, dogasający, jak jego życie. Ale nikt nie nadchodzi, nikt nie przejeżdża. W zamian za to noc przybiera konsystencję brunatnej mgły. Brudnej od oparów z rynsztoka. W kolorze sepii tak naprawdę wszystko przypomina zmierzch lub jesień. Na ironię jest i jesień i zmierzch. Powoli zaczyna robić się późno, a moja randka nie nadchodzi. Robię się niespokojny. Dziwne, może nawet się martwię. Co się mogło stać? Tramwaj się zepsuł, została dłużej w pracy, a może wzięła wolne i pojechała na wieś. Tylko po co. Gdy na nią czekam, zawsze z każdą chwilą wzrasta podniecenie, punkt kulminacyjny osiągam wraz z jej sylwetką na zakręcie. Niezmiennie o tej porze, punkt 22 z minutami pojawia się na zakręcie ulicy, idzie szybkim, zdecydowanym krokiem. Przechodzi tak kilkadziesiąt metrów, sama, zawsze sama. W międzyczasie wyciąga klucze od mieszkania, wchodzi po krótkich schodach, przekręca zamek i znika za drzwiami. Regularna, jak szwajcarski zegarek. Lubię to w niej, mogę na niej zawsze polegać. Tym razem jednak jest inaczej. Stoję po drugiej stronie ulicy, skryty za drzewem, na przeciwko jej domu. Dziś się nie pojawia, dziś nie wraca. Niepokój ustępuje wkurwieniu. Spoglądam na zegarek, za kwadrans 23. Już dziś chyba nie przyjdzie. A może powinienem podejść do drzwi i zadzwonić? Może przyszła wcześniej? Nie, na pewno nie. Była przecież zawsze punktualna. Nigdy za wcześnie i nigdy za późno. W sam raz. Dziś już nie, ale dowiem się, dlaczego mnie puściła. Jutro znów tu przyjdę. Tak, znów przyjdę. Stanę jak zwykle za swoim drzewem i będę czekał na nią. Lepiej dla niej by tym razem się pojawiła. Teraz czas na mnie. Trzeba nakarmić psa. Pewno skurczybyk zlał się już na podłogę. Za długo mnie nie ma. Chowam cukierki do kieszeni, stawiam kołnierz, rozglądam się jeszcze w lewo i prawo, czy przypadkiem nikt mnie nie widzi i wychodzę z cienia na chodnik.

Wracam do siebie pieszo, bo z tego wszystkiego odjechał ostatni tramwaj. Mgła spowiła już całe miasto, które kładzie się do snu otulone ciepłą, puchową kołdrą. Idąc rozmyślam o niej, suka wystawiła mnie do wiatru. Odegram się, dam jej nauczkę, tak się nie robi z ludźmi, inwestuję kurwa w nią swój czas przecież. Popamięta mnie. Po drodze nie spotykam nikogo lub po prostu nie dostrzegam w tej mgle. Do domu docieram zdecydowanie za późno. Kurwa, wszystko przez nią, pies się zlał i jeszcze się głupie cieszy. Merda tym swoim ogonem i szczeka, stul mordę kurwa! Sam tego nie posprzątasz kundlu. Zamykam go w komórce, trochę piszczy i wyje, zaparzam herbatę i zakładam ciepłe kapcie. Złość powoli ustępuje, wyciągam jej zdjęcie z kieszeni koszuli i przypinam do korkowej tablicy, w wolne miejsce, pomiędzy "koleżanki". Wyglądają tak niewinnie i nieświadomie. Każda z nich uśmiechnięta, z radością patrząca na mnie, kocham je, choć bywają niegrzeczne czasami, jak dziś ona. Niegrzeczna. Patrzę na nie wszystkie i zaczynam pocierać krocze. Słyszę psa z komórki, coraz ciszej ujada. Odpinam pasek, spodnie, klamra paska z hukiem uderza o podłogę. Wyciągam go, jest wielki i nabrzmiały. Patrzę najpierw na nią, potem na kolejne, moje myśli krążą w okół nich. Odpływam w orgii, tak jestem z nimi wszystkimi. Słyszę ich rubaszne uśmieszki, jak jęczą, to mnie nakręca, moje małe ździry. Powoli dochodzę, kończę, padam na kolana zdyszany. Chwytam twarz w dłonie i zaczynam płakać. Łkam bijąc dłońmi o podłogę. Pięściami tłukę w deski, ryczę. Pies znów zaczyna ujadać, znów go kurwa słyszę, ale mam to teraz w dupie, przewracam się na plecy, sufit wiruje, przestaje zwracać uwagę na otoczenie, słyszę tylko własny głos. Spoglądam w okno, w białą noc, mleczną powłokę, którą okryła się ulica. Nachodzi mnie nostalgia, płacz ustępuje, wyrównuję oddech. Leżę na pół nagi i gapię się w okno.

Przez głowę przebiega myśl - we mgle jesteśmy tacy samotni.

We mgle wszystko bywa takim dalekim lądem...