sobota, 30 lipca 2011

papierosy i pomidory

Usiadłem naprzeciw. Swoją drogą inaczej by się nie dało. Nie to że było tłoczno i nie było gdzie, wręcz przeciwnie, mimo panującego półmroku znalazłbym w zasięgu wzroku jeszcze kilka wolnych stolików. Powód był inny, prosty. Bo wiesz, ja i on sikamy w ten sam sposób. Tak na stojąco. No przecież nie będę siedział z kumplem ramię w ramię czy też po przekątnej. Mimo że nas tam znali, pletli by historie, a liczy się estyma, lokalny szacun. Gejowskie podteksty raczej by za nim nie przemawiały, a tacy są ludzie, plotą pierdoły i inni powtarzają je dalej - później zła fama się toczy, jak kula śnieżna. Nie zatrzymasz jej, chyba że przypierdolisz od frontu w facjatę jednemu czy drugiemu, po męsku tak. Ale ja nie z tych, pokojowy jestem. Dyplomata - powiedziałby nie jeden frajer. Poza tym przecież przyszedłem tam z nim pogadać, a nie gapić się w jakąś ścianę z pseudo stylowym lustrem i dwoma żyrandolami po bokach. Na chuj mi ten barowy pejzaż, wystarczy już tych krajobrazów przecież. Chyba mam rację co nie?

No więc siedzę tak z nim i gadamy o tym i owym, o tamtym i siamtym. Sączymy browar, śmiejemy się, dowcipkujemy, charczymy razem na sprośne kawały. Czas płynie, żadnych konkretów. I wtedy wchodzą oni. Nie jacyś wyjątkowi, zwyczajna para. No sporo takich się kręci. On zabrał ją pewnie na romantyczną kolację, może jakaś rocznica, bo jaki miałby inny powód gdzieś z nią wychodzić? W każdym bądź razie nie zwracam na nich początkowo uwagi. Siadają jednak na przeciw mnie, tuż za nim. Jakby nie mogli gdzie indziej. Nie żeby mi to przeszkadzało, ale tak byłem skoncentrowany tylko by słuchać, a teraz jeszcze będę się musiał pilnować by mi wzrok nie uciekał. Zawsze ciekawili mnie inni ludzie. Ich życie, zupełnie odmienne od mojego. Też tak masz? Że chcesz popatrzeć na to co robią inni, zastanawiasz się wtedy czy też tak byś mógł, czasami nawet próbujesz przez chwilę, ale potem...chuj wszystko bierze w łeb. Stare zwyczaje wracają, wódka, koks, pamięć o rozbitych rodzicach, pobitej matce i ten cały syf w którym dorastałeś. No kurwa nie da się, wszystko idzie za Tobą, na zawsze będzie częścią Ciebie. Masz tak? - Nie masz? Ja mam. Usiedli wreszcie. On zdjął jej nawet płaszcz i krzesło odsunął, taki z niego dżentelmen. Zaimponował mi, nie jej, ona przywykła, ale mi. Ja takich typów nie znam, dobrze wychowanych, grzecznych, w okularach i pod krawatem. Mnie uczyli że krawat to zdradziecka menda, mogą Cię za niego chwycić i przeciągnąć w biegu przy samochodzie. Ja to lubię golfik w czerni i solidną skórę. Normalnie i z klasą, a nie jakąś zdradliwą elegancję-francję. Widziałem sporo gości co tracili życie z powodu cipy, po co do tego dorzucać jeszcze problem pod szyją. Mój kumpel gada coś o kołpakach do swojej nowej bryki, że mu jakaś hołota podwędziła jednego. To trzeba mieć tupet - myślę. Ale rozesłał chłopaków na ulice, znajdą tą bandę, zwrócą więcej niż kołpak i ja mu wierzę. To on gada o tych kołpakach nadal, a ja się gapię raz na tą parę, raz na niego - co by nie wyjść na niekulturalnego chama, żeby mój ziom nie pomyślał że go zlewam dla jakiejś pindy i jej lowelasa.

Patrzę na to co zamówili. Facet siedzi przy soku z pomidorów, pali jednego peta za drugim, nerwowo bawi się zapalniczką pstryk-pstryk, kurzy jak jasna cholera. Ona spokojnie, nie twarzą w twarz, ani po przekątnej, ale ramię w ramię. Też pali, powoli, dostojnie wypuszcza kłęby dymu. Suka z klasą, tak jakby flirtowała z otoczeniem. Jakby wiedziała że się na nią patrzę, może wie. Przestali mi pasować do początkowego obrazka, poukładanej, do porzygania szczęśliwej pary. Jej palce malują kręgi po obwodzie szklanki, czerwone paznokcie odbijają nieco światła dodając gestom blasku. Nie mówią nic, kompletnie nic. On wstaje i idzie nagle do kibla pospiesznie gasząc szluga. Ona w tym czasie dopala swojego, dłonie wyciera w białą jak śnieg chusteczkę. Wyciąga długopis i coś kreśli. Gdy lowelas wraca bez słowa wstaje, robi jeszcze jeden łyk z jego szklanki po czym wyciera usta i wychodzą. Razem, ale jakby osobno. Oglądam się za nimi kompletnie zbity z tropu, głos kumpla wydziera mnie jednak z zawiechy - tej, a Ty jakie byś założył gumy do mojej bryki? - Co? - zdezorientowany spoglądam na niego pytająco. Pytam się jakie byś gumy założył do mojej bryki - powtarza. Sorry stary, ale muszę do kibla - odpowiadam na prędce i wstaje. Jestem skołowany. Przechodząc obok ich stolika spoglądam mimowolnie na jego blat, na leżącą chusteczkę ze śladem czerwonej szminki.

Podnoszę.

W kiblu sikając, rozwijam znalezisko, na odwrocie jest numer telefonu z całusem. Spoglądam w lustro, uśmiecham się, wycieram w nią fiuta i wychodzę by dokończyć rozmowę o pierdolonych kołpakach.


piątek, 22 lipca 2011

droga do domu

Gdy myślę o rodzinnym domu to często jest to droga której towarzyszy druciany płot. Stary, zniszczony tuż po mojej lewej stronie, teraz odgradza jakiś nowoczesny budynek od jezdni, wtedy za jego siatką znajdował się sad pełen papierówek. Latem wszyscy chodziliśmy tam na szaber. Zamykam oczy i przywołuję to zdjęcie gdy wyłaniam się z tego zakrętu.

Nic się tu nie zmieniło. Słońce dotyka asfaltowej jezdni, kąpie ulice swym bladym blaskiem. Wydaje mi się zawsze wtedy że jest chłodno, być może to jesień. Przez kilka pierwszych kroków spoglądam w stronę domu. Trwa to przeważnie parę drobnych sekund, pojedynczych uderzeń zegara. W oddali, na pograniczu nieba i ziemi, zwanym horyzontem, mijają się postaci. W tym świetle, w oddali, wszystkie noszą czerń. Zdają się tworzyć dziwny korowód, jak akolici, wędrujący do świętych miejsc. Ale na próżno szukać tu świętości. Pomiędzy nimi w lekkich podskokach dziewczynka z hula-hop i chłopiec biegnący za piłką bez żadnych okrzyków, tupnięć i dźwięku odbijanej piłki. To mój mistycznie niemy świat znaków i symboli. Po trzecim może czwartym mrugnięciu przecieram zziębnięte dłonie, podnoszę wyżej kołnierz i idę wabiony ciepłem czterech ścian. Smakiem kolacji, zapachem herbaty, słowami matki i karcącym spojrzeniem ojca. Idę chodnikiem wzdłuż płotu. Mam na sobie torbę przerzuconą przez jedno ramię, taką z lekcjami. Buty z rozwiązanymi sznurówkami i niechlujnie ubrane odzienie. Para unosi się z moich płuc, ulatuje i rozpływa gdzieś pomiędzy ukazując z prawej flanki na szaro moje blokowisko. Jak bestia peerelowskiej epoki, wdziera się w ten melancholijny obrazek. Na pozór nie pasująca, jednak bez niej ten pejzaż byłby tylko zwyczajnym pustakiem, przybrudzoną bryłą wypełnioną powietrzem. Jest jego integralną częścią, celem pieszych po-szkolnych wędrówek. Twierdzą łez i uśmiechów. Moim domem. Wspomnieniem, które zawsze będzie we mnie.


wtorek, 19 lipca 2011

united states of me

Stanął na przeciw mnie, ubrany tak jak ja. W lustrze budynku na gwarnej ulicy. Patrzę na niego. Pojawia się i znika, pomiędzy przejeżdżającymi autami jak źle nałożony film na szpulę. Stoi i czeka. Podnosząc do góry głowę marszczy zmęczoną twarz, to słońce pewnie go oślepia - myślę. Nieogolony, w lekko potarganej - krótko przystrzyżonej fryzurze wygląda na wczorajszego jeszcze. Jak przeterminowana paczka czipsów, z zewnątrz nie najgorzej, trochę tylko pognieciona, ale w środku wszystko śmierdzi. Opakowanie Ci tego jednak nie powie. Musisz zajrzeć do środka, być może za długo było otwarte. Być może dlatego czipsy się zepsuły. Spod granatowej marynarki wystają mankiety koszuli, tak jak powinny, tyle ile powinny. Nawet wtedy gdy się opiera o słup.

Przypatrując się bardziej znajduję ślad na kołnierzu. To szminka lub krew, raczej szminka. Pasuje tak samo do wczorajszego obrazka jak on. Zastanawiam się co robił. Jak spędził noc, zastanawiam się i niewiele do mnie dociera. Luki w pamięci wypełnia kujący ból, jest spoiwem łączącym resztę, albo jej przerywnikiem. Ma postać znaków zapytania po których brak odpowiedzi. Musiałbym zgadywać, ale i tak nie miałoby to najmniejszego sensu, ani teraz ani potem. Za dużo tych pytań. Ma suche usta, napiłby się. Może pił cały wieczór, może to właśnie robił. Rozgląda się dookoła, tak jakby czegoś szukał, po chwili zatrzymuje wzrok na spożywczym. Jest koło ósmej, może trochę przed, albo trochę po. W tym czasie niektórzy kończą śniadanie, w swoich domach, ze swoimi rodzinami, płatki, jajecznica a może chleb z dżemem. Kto wie. On też będzie jadł, wrócił właśnie z tego sklepu z tabletką i pół litra mineralnej, łyka z nadzieją że ból przejdzie. Ale nie przechodzi, nie ten. Na niego nie ma tabletek, na niego są noce takie jak ta wczoraj. Tylko jakie, bo chyba nie pamięta jej za dobrze. Chusteczką przeciera but, prostuje się i poprawia koszule w spodniach, lepką dłonią dotyka zarostu na twarzy i czeka może na zielone światło, może na kogoś. Może czeka na wczoraj, a może próbuje sobie przypomnieć gdzie jest jego przedwczoraj.

Stoi przy tym przejściu i gapi się na mnie, bezczelnie, perfidnie wręcz, z takim głupkowatym uśmieszkiem. Mam ochotę mu wyjebać. Ale zapala się zielone i wszyscy przechodzą. Mija mnie i już go nie widzę. Ginie w tłumie chodnika, gdzieś za mną w krajobrazie ulicy.

Pozostawia jednak przeczucie, że jeszcze go gdzieś spotkam, może w tym samym miejscu, a może w innym, w zupełnie nowym.

A może nigdy.

Chciałbym.