środa, 1 grudnia 2010

freak in/out

Naciągam rękawy swetra na zmrożone piąstki. Czekam. Mój wzrok wędruje uważnie w każdym kierunku. Nerwowo, raz po raz, w stylu drobnego cwaniaczka. Nie mam jednak pod płaszczem tanich zegarków z dalekiego wschodu czy pseudo pereł. Nie sprzedaje też haszu ani żadnych tabsów. Nie mam ani jednego biletu na mecz po zamknięciu sprzedaży. Po prostu stoję i czekam.

Uważnie penetruję okolicę. Stara kamienica w sprayowym bazgrole "jebać pały", z obu stron kolejne, niekoniecznie tak twórczo udekorowane. Chodnik z kostki pokryty wilgotnym nalotem, wzdłuż ulicy latarnie z pożółkłym światłem, za mną park i mały plac zabaw, płot w oddali. Raczej spokój, z rzadka ktoś przejdzie, przejedzie. Tam właśnie stoję i czekam, na nią czekam skryty pośród drzew. Nie nadchodzi jednak. Powoli uśmiech ustępuje niepewności, pojawia się smutek. W uszach już przestaje pobrzmiewać muzyka, pojawia się głucha cisza. Mroczna jak z gangsterskich filmów. Zaraz powinien ktoś wyjść, w trenczu i kapeluszu, z fajką w ustach, nieświadom nadjeżdżającego auta i opuszczanej szyby, krótkiej serii i nagłego pisku opon. Po gościu została by pewnie tylko plama krwi wypływająca spod jasnego płaszcza, plus papieros leżący gdzieś obok, dogasający, jak jego życie. Ale nikt nie nadchodzi, nikt nie przejeżdża. W zamian za to noc przybiera konsystencję brunatnej mgły. Brudnej od oparów z rynsztoka. W kolorze sepii tak naprawdę wszystko przypomina zmierzch lub jesień. Na ironię jest i jesień i zmierzch. Powoli zaczyna robić się późno, a moja randka nie nadchodzi. Robię się niespokojny. Dziwne, może nawet się martwię. Co się mogło stać? Tramwaj się zepsuł, została dłużej w pracy, a może wzięła wolne i pojechała na wieś. Tylko po co. Gdy na nią czekam, zawsze z każdą chwilą wzrasta podniecenie, punkt kulminacyjny osiągam wraz z jej sylwetką na zakręcie. Niezmiennie o tej porze, punkt 22 z minutami pojawia się na zakręcie ulicy, idzie szybkim, zdecydowanym krokiem. Przechodzi tak kilkadziesiąt metrów, sama, zawsze sama. W międzyczasie wyciąga klucze od mieszkania, wchodzi po krótkich schodach, przekręca zamek i znika za drzwiami. Regularna, jak szwajcarski zegarek. Lubię to w niej, mogę na niej zawsze polegać. Tym razem jednak jest inaczej. Stoję po drugiej stronie ulicy, skryty za drzewem, na przeciwko jej domu. Dziś się nie pojawia, dziś nie wraca. Niepokój ustępuje wkurwieniu. Spoglądam na zegarek, za kwadrans 23. Już dziś chyba nie przyjdzie. A może powinienem podejść do drzwi i zadzwonić? Może przyszła wcześniej? Nie, na pewno nie. Była przecież zawsze punktualna. Nigdy za wcześnie i nigdy za późno. W sam raz. Dziś już nie, ale dowiem się, dlaczego mnie puściła. Jutro znów tu przyjdę. Tak, znów przyjdę. Stanę jak zwykle za swoim drzewem i będę czekał na nią. Lepiej dla niej by tym razem się pojawiła. Teraz czas na mnie. Trzeba nakarmić psa. Pewno skurczybyk zlał się już na podłogę. Za długo mnie nie ma. Chowam cukierki do kieszeni, stawiam kołnierz, rozglądam się jeszcze w lewo i prawo, czy przypadkiem nikt mnie nie widzi i wychodzę z cienia na chodnik.

Wracam do siebie pieszo, bo z tego wszystkiego odjechał ostatni tramwaj. Mgła spowiła już całe miasto, które kładzie się do snu otulone ciepłą, puchową kołdrą. Idąc rozmyślam o niej, suka wystawiła mnie do wiatru. Odegram się, dam jej nauczkę, tak się nie robi z ludźmi, inwestuję kurwa w nią swój czas przecież. Popamięta mnie. Po drodze nie spotykam nikogo lub po prostu nie dostrzegam w tej mgle. Do domu docieram zdecydowanie za późno. Kurwa, wszystko przez nią, pies się zlał i jeszcze się głupie cieszy. Merda tym swoim ogonem i szczeka, stul mordę kurwa! Sam tego nie posprzątasz kundlu. Zamykam go w komórce, trochę piszczy i wyje, zaparzam herbatę i zakładam ciepłe kapcie. Złość powoli ustępuje, wyciągam jej zdjęcie z kieszeni koszuli i przypinam do korkowej tablicy, w wolne miejsce, pomiędzy "koleżanki". Wyglądają tak niewinnie i nieświadomie. Każda z nich uśmiechnięta, z radością patrząca na mnie, kocham je, choć bywają niegrzeczne czasami, jak dziś ona. Niegrzeczna. Patrzę na nie wszystkie i zaczynam pocierać krocze. Słyszę psa z komórki, coraz ciszej ujada. Odpinam pasek, spodnie, klamra paska z hukiem uderza o podłogę. Wyciągam go, jest wielki i nabrzmiały. Patrzę najpierw na nią, potem na kolejne, moje myśli krążą w okół nich. Odpływam w orgii, tak jestem z nimi wszystkimi. Słyszę ich rubaszne uśmieszki, jak jęczą, to mnie nakręca, moje małe ździry. Powoli dochodzę, kończę, padam na kolana zdyszany. Chwytam twarz w dłonie i zaczynam płakać. Łkam bijąc dłońmi o podłogę. Pięściami tłukę w deski, ryczę. Pies znów zaczyna ujadać, znów go kurwa słyszę, ale mam to teraz w dupie, przewracam się na plecy, sufit wiruje, przestaje zwracać uwagę na otoczenie, słyszę tylko własny głos. Spoglądam w okno, w białą noc, mleczną powłokę, którą okryła się ulica. Nachodzi mnie nostalgia, płacz ustępuje, wyrównuję oddech. Leżę na pół nagi i gapię się w okno.

Przez głowę przebiega myśl - we mgle jesteśmy tacy samotni.

We mgle wszystko bywa takim dalekim lądem...


piątek, 8 października 2010

no music

Pamiętam chwile spędzane z Tobą. Proste - tak - nie, zwyczajne pytania i ucinające odpowiedzi. Delikatne muśnięcia i łapczywe spojrzenia. Tajne spotkania pod koroną drzew, gdzie wypatrywałaś mnie z przeciwległej kawiarenki. Wspólne spacery do domu, pod rękę, za rękę, gdy nikt nie patrzył. Wtedy byłaś moja. Gdy świat kładł się do snu, a tajemnice wychodziły na ulice. Spokojne o swój byt do rana.

Trochę później siedziały już naprzeciw siebie z butelką wina, czerwonego, zawsze z tej samej półki sklepu który mijaliśmy po drodze. Do tego paczka papierosów i bagietka ze smażonymi oliwkami. Na lekko, bez ciężaru, z oknem otwartym za zasłoną. Powiew wiatru rozrzedzał wówczas gorącą atmosferę, która i tak gęstniała znów z czasem. Może to przez światła w półmroku, kilka świeczek i małą lampkę. Może to przez zapach Twoich perfum, może to przez procenty sączące się w towarzystwie smacznej przekąski, a może to muzyka w tle nadawała ton ruchom, gestom, mowie. Wtedy się nad tym nie zastanawiałem, Ty pewnie też nie. Wówczas świat się nie liczył, tak jakby powiewająca kotara w oknie była żelazną kurtyną. Barierą, która powstrzymywała wszystko i wszystkich przed zabraniem nam nas. Po wejściu do mieszkania odruchowo wyłączaliśmy telefony, sterylizowaliśmy myśli od tego co na zewnątrz. Gdzieś już w trakcie spaceru, powoli, to ginęło przecież. Działaliśmy na siebie jak antidotum, jak lek na całe zło po który sięgają ciężko chorzy by choć na chwilę uśmierzyć ból, poczuć się lepiej. By mieć złudzenie że stan się polepsza a choroba ustępuje.

Byliśmy jak odurzeni. Nie zdawaliśmy sobie sprawy że to tylko stopujące blokady, że rano po przebudzeniu, gdy wyjdziesz, mój jak i Twój świat wróci do szarej normy. Brązowe światła nie będą miały ciepłego blasku, wino nie posmakuje Twoją szminką, a powietrze utraci zapach perfum, które noc wcześniej rozlejesz sobą w mej pościeli...


czwartek, 7 października 2010

kocham kino

Spieszę się, nie zauważam nikogo w drodze do wyjścia. Pośpiesznie zapinam kurtkę i zakładam czapkę, jeden rzut oka jeszcze na witrynę sklepu. Nie, nie interesuje mnie co na niej jest, przeglądam się, po prostu, jak baba. Wychodząc na zewnątrz przez pleksowe drzwi szybko dociera do mnie chłód, chowam dłonie w kieszeniach spodni i pewnym krokiem przecinam ulicę w niedozwolonym miejscu. Czasem wszystko co robię jest niedozwolone, nie mam tu na myśli prawa, jedynie moralność. Pomiędzy wyczekującymi autami śmigam na przystanek. Tym razem z biletem, wrzuciłem kilka monet w automat. Nie zawsze opłaca się jazda na gapę. Drepczę w miejscu, wbijam stopy mocno w chodnik, wyginam je, okręcam się, obracam, spaceruję to w jedną to w drugą stronę. Nie mogę ustać w spokoju. Tak już mam, nie znoszę czekania, lubię natychmiastowe efekty. Niecierpliwy jestem, moje myśli krążą nierówno z czasem, w chwilach postoju wybiegają już do przodu. Gdy ja wsiadam do autobusu, one z niego wysiadają kilka przystanków dalej. Układają tą samą drogę po swojemu, tak jak chyba powinna wyglądać, tak jak nie jest. Oparty o szybę przyglądam się twarzom podczas jazdy. Coś szemrają do siebie, coś gaworzą przez telefon, czegoś wypatrują za oknem. Nie wsłuchuję się zbytnio, nie ma sensu. Przypomina to raczej szybki przebieg gałką radia po falach, powstaje zgiełk, dysonans, chaotyczny zgiełk muzyczno-informacyjny. W tym czasie myśli moje idą już chodnikiem, autobus dojeżdża do centrum, wreszcie. Wysiadam nie rozglądając się w żadną ze stron, wiem dokąd idę, z portfelem na dupie jestem łatwym celem dla każdego kieszonkowca, dlatego czasem sam się tam macam, jak jakiś pierdolony fetyszysta. Lubię to, może, ale niekoniecznie sam sobie. Niebo powoli zachodzi karmazynem, wieczór się zbliża, miasto rozpala swoje światła. Błyszczą wieżowce, żarzą się jak gwiazdkowa choinka. Sam schodzę schodami w dół pod rondo, tymczasem one dochodzą już celu, na chwilę zbliżają się znów do mnie stając na przejściu dla pieszych. Zaraz jednak sam na nim staję, tym razem nie przechodzę na czerwonym, zobaczyłem piękną twarz naprzeciwko. Ciemne, kręcone włosy, czarne jak onyks oczy, dołeczki w policzkach, zajebisty ciuch. Uśmiecha się, nie wiem czy do mnie, to się niby czuje, ale ja tego nie dostrzegam aż tak dobrze, bywa że brak mi pewności. Nie będę się jednak obracał, czy może za mną stoi cel wibracji jej mięśni twarzy, po co robić z siebie idiotę. Pobędę chwilę przekonany że to do mnie i na dowód tego odwzajemniam, uwalniam endorfiny, one uwalniają uśmiech. Zielone, wchodzę na zebrę, nasze oczy mijają siebie w połowie, kradnę jej spojrzenie. Jest! Cholera, uśmiechała się do mnie, obracam się i widzę jak wpada w ramiona jakiegoś kolesia. Farciarz myślę, farciarz. Cześć, długo czekałaś? - moje myśli już dotarły, ja jeszcze pałętam się po ulicach. Spoglądam w komórkę - gdzie jesteś? - już jestem. No bo jestem, tak jakby, prawie. Nie macie tak że jak dochodzicie to zaznaczacie już swoją obecność? Nie macie? Ja mam. Gówno prawda, wszyscy tak mają, wy też macie. Czeka na mnie pod kinem, zastanawiam się jaki to będzie film, wybieram tamten dramat z tym aktorem. Widzę jej uśmiech, cmok w bok, pośpiesznie porywam ją za rękę i wprowadzam nas do ciepłego, lecz mało przytulnego kina. Moloch, jakich pełno teraz, taki jest kapitalizm, wszystko co zarabia jest większe od tego co zarabiało wcześniej. Na co masz ochotę? - pytam. To może ten? - Tak, odpowiadam, to powinno być dobre. Hehe, tak jest, nie mylicie się, trafiłem myślami wcześniej. Fuks, szczęście? Może, ale przecież moja głowa była tu przede mną, teraz siedzi już wygodnie w kinie i ogląda, zawsze kilka wydarzeń do przodu. Szkoda tylko, że nie potrafi mi wysłać SMSa z sali, że film jest do dupy. No tak, nie może bo zaprząta sobie głowę jakimiś gównianymi rozważaniami na temat swojej niby to nieciekawej egzystencji. No nic to, zasiadamy w górnym rzędzie, gdzieś na środku, oprócz nas kilka par, grono znajomych i dwie samotne duszyczki. Zaczyna się, światła gasną. Reklama, reklama, znów reklama, zwiastuny, kurwa i kolejne reklamy. Po kwadransie boli mnie już dupa od siedzenia, a oczy od kolorowych spotów, zaczynam szukać swoich myśli. Ciężko się poskładać, zerkam, ona wpatrzona w ekran opiera głowę o moje ramię, ja trochę nieswojo wiercę głową w koło. Patrzę, analizuję, kreuję. Dostrzegam tulące się pary, szepczące sobie miłe słówka, pewnie mieli nadzieję na ckliwy hollywood. Jakieś dupy wciągają zestaw dla dwojga, popcorn, dwa napoje i słomki, szeleszczą, siorbią, przypominają wpierdalające chomiki. Mam już lekką wkurwę, są głośniejsze niż chińska defilada ludowa, nic tylko słyszę jak chrząkają, gryzą i mlaskają, dżizesss. Ale w sumie to nie ich wina, to ten multipleks, to ta komercha, to ten obłęd. Jest też facet bawiący się komórką. Albo pokłócił się z laską, albo flirtuje z laskami, albo jest samotnym gejem, albo flirtującym gejem. Może nie jest gejem, ale laski też nie ma. To w sumie tak jak ja, tyle że mi wstyd czasem samemu iść do kina, to się dokładam do znajomych, różnej płci, żeby nie wyjść na pedała to głównie damskiej. Jej się akcja podoba, mnie nudzi. Sytuacja patowa, nie wyjdziesz z kina bo pomyśli że masz ją w dupie, że zaproponowała zły film, będzie jej przykro. Nie chce Ci się też siedzieć, bo co będziesz marnował czas w ciemni. Ale ona siedzi, wpatrzona jak Adrien w Rocky'ego. No nic, oddaję się kontemplacjom, łapię myśli, te jednak są już poza kinem, dawno z niego wyszły - szczęściary. Podczas gdy ja tu dywaguje, one sobie wędrują już ulicami miasta, może kogoś poznają, może ktoś im zapadnie w głowie, może się o tym dowiem, a może wrócą do ciepłego mieszkania, zaparzą herbatę i wezmą książkę, albo wyżłopią moje piwo z lodówki. Kurewskie myśli, ciągle się gdzieś puszczają. Moją zawiechę przerwał krzyk, zaciekawił mnie głos z ekranu, najpierw jeden, potem drugi. Dialogi takie, na cztery nogi. Pochyliłem się do przodu, dość już bycia podpórką. Skupiłem ręce na twarzy i sfokusowałem siebie na obraz z projektora. Po kilku minutach film dobiegł końca, ludzie wstawali, wymieniali zdania, opinie krążyły już wkoło mnie. Ja ciągle siedziałem wpatrzony w ekran, kątem oka dostrzegłem że się ubiera, że inni wychodzą. Wstałem i wyszedłem razem z nią. Podobał się Tobie? - A Tobie? (tak wiem, nie odpowiada się pytaniem na pytanie bo to niegrzeczne i stwarza wrażenie że nie masz własnego zdania, no w tym przypadku nie do końca mam). Był ok - tak, mamrotam przeciągle, tak zwłaszcza końcówka. Nic to - spojrzałem na zegarek - na mnie już czas, wybacz że Cię nie odprowadzę na przystanek, miło było, ale...- nie pozwala mi dokończyć - nic nie szkodzi, zamówiłam taksówkę jak byłeś w ubikacji, późno już, jutro do pracy idę. Porozumiewająco wymieniliśmy uśmiechy, cmok w bok i rozeszliśmy się w swoje strony, odwracając i krzycząc do siebie co po chwila jakieś głupoty. Niedługo czekałem aż nadjedzie mój numer, wsiadłem w tramwaj. Tym razem zająłem miejsce siedzące, praktycznie wagon był pusty. Kilka przystanków przemknęło mi ze wzrokiem wbitym w miasto, z myślami krążącymi w okół niej. Wszystko przez ten film, gdyby nie ta opowieść jego i jej, to bym przewegetował w rozkminach z dupy do końca, a tak...masz Ci los. Historia kogoś kto nie potrafi wyjść z czyjegoś serca, wiecie, tego aktora właśnie, szmira jakaś. To taka moja historia z przed lat, widziana na każdym kroku, w każdym obrazie, przeczytana na każdej stronie, dostrzeżona w każdej twarzy i usłyszana z każdych ust. To ona uzmysławia mi zawsze, że cokolwiek bym nie zrobił, albo cokolwiek bym zrobił, z kimkolwiek bym się nie spotykał i czegokolwiek bym nie obiecywał to i tak kurwa ciągle ona wygrywa.

Na próżno szukam czasem jej spojrzenia w innych oczach, na próżno szukam wolności u tych którzy mi jej nie zapewnią.




poniedziałek, 26 lipca 2010

krótka opowieść o zabijaniu

Trawa połyskiwała rosą, był to jeden z tych wilgotnych poranków które zdarzają się jesienią lub wczesną wiosną. Nie miało to jednak żadnego znaczenia, dla niej każdy był taki sam bez względu na aurę. Zewnętrzną scenerię dopełniała betonowa piaskownica i błękitny basen pełen pożółkłych liści. Ktoś mógłby go wysprzątać - pomyślała paląc papierosa przy oknie. Nie zauważyła nawet jak kuchnia wypełniła się domownikami. Zamyślona usiadła do stołu.

Niewiele wyrywało ją z tego letargu. Każdego dnia jej ranek wyglądał tak samo. W mondrianowym domu, punkt ósma, lub chwilę później zbierały się cztery twarze. Zasiadały do stołu i w milczeniu spożywały posiłek. Od czasu do czasu ktoś puszczał zdawkowe wyrazy i niepełne zdania - podaj, proszę, dziękuję, może kawy? - Jest jeszcze kawa? Czy jest jeszcze kawa? - zabrzmiał jego głos, tym razem nieco dobitniej. To ją na chwile wyrwało, spojrzała na niego lekko unosząc usta pociągnęła papierosa i bez słowa wstała, podeszła do blatu szafki z ekspresem, chwyciła dzbanek. W tym czarnym aromacie, który unosił się podczas napełniania kubka poczuła na chwilę emocje. Ciepło kawy rozluźniło jej nieco zastygłą twarz. Tyle mamy z naszego wspólnego życia, twój łyk i mój papieros w oknie - znów rozmawiała ze sobą. To były jej najczęstsze dialogi, od kilku lat. Ich oczy mijały się przy każdym słowie, geście. On przy stole kontemplował pracę i wieczorne zajęcia z kolegami, ona ploty z przyjaciółkami i rozmowy samej do siebie.

Czasem ich myśli spotykały się na jednym szlaku, gdy któreś z dzieci o coś prosiło lub psociło się bratu, siostrze. Wtedy reagowali. Tak jakby wracał im na chwilę głos. Tak jakby przez chwilę znów się znali, tak jakby mieszkali razem od 10 lat pod jednym dachem. Te krótkie momenty przerywały mechanikę dnia. Nie mieli zbyt wiele wspólnego. Kiedyś wydawało jej się inaczej, potem przyszła obrączka, obracana w palcu czasem przywraca jeszcze dawne chwile, które odbijają się echem w ikeowskich wnętrzach. Potem przyszło dziecko, po kilku latach następne. Miało się poprawić, miał wrócić entuzjazm z młodości. Miał, był na chwilę, nie wracał nigdy na stałe. Teraz też, siedząc na przeciw niego widziała tylko puste pytania i wymijające odpowiedzi, bezbarwny obraz z którego dawno uciekły kolory. Zabijało ją to, powoli odbierało chęci, popadała w apatię, aż stała się całkowicie obojętna. - Dopił kawę, złożył gazetę, wstając poprawił krawat, bez słowa jak w restauracji. Ucałował dzieci i posłał żonie drobny uśmiech. Wyszedł. Drzwi same się zatrzasnęły - technika dziś umożliwia wyjście i wejście bez używania rąk, to takie proste - pomyślała. Zastygła spojrzeniem w okno, na otaczający ją świat, jak dożywotniak patrzący na wolność. Minęła godzina, może pół, a może tylko minuta. Na szybie pojawiły się pierwsze krople, następne spłynęły po jej policzku uderzając bezszelestnie o blat. - Daj to, nie bierz mi tego, oddawaj! - rodzeństwo wydzierało od siebie zabawkę.

Nie reagowała na to, wstała i ocierając łzy bez słowa poszła po płaszcz, wychodząc spojrzała jeszcze w stronę dzieci. Są takie niewinne, pomyślała.

Wyszła w deszczu, bez parasola, drzwi same się zatrzasnęły...



sobota, 3 lipca 2010

rozmowa

Ciemna, pełna pobrzmiewających głosów knajpka gdzieś w centrum miasta. W środku kilka wolnych stolików, trochę doniczkowej roślinności i tandetnych akwareli na ścianach, długi szynkwas i scena po przeciwnej stronie. W przytłumionej muzyce, po sali rozchodzi się dźwięk uderzających o podłogę obcasów. Śliczna kelnerka, ubrana w czarną atłasową sukienkę do kolan, wędruje w stronę stolika numer 8. Przynosi zestaw drobnych cwaniaków - czarną długo parzoną kawę, bez grama cukru i drink rodem z rajskich tropików z jedną z tych fantazyjnie powyginanych słomek. Na chwilę rozprasza panującą w ósemce ciszę. Wychwyta wzrokiem napięcie pomiędzy dwójką siedzących naprzeciw siebie mężczyzn. Obaj wydają się jej nieco zmęczeni, może znużeni nawet swoją obecnością. Bije z nich jednak estradowa pewność. Młodszy przypomina cwaniakującego Cruisa, starszy emanuje bogartowską charyzmą. Wymienia jeszcze popielniczkę i odchodzi. Gość z lekkim zarostem, obracając w palcach pudełko zapałek, odprowadza ją kawałek wzrokiem. Tak by nie czuła się samotna. Jego mętne oczy wracają po chwili do pierwotnego punktu zaczepienia. Obaj znów wpatrują się w siebie badawczo. Siedzą tak już od kilku minut, odkąd przyszli - osobno, zamówili też osobno i osobno z pewnością wyjdą.

- Ta "niebiańska plaża" jest naprawdę niezła, trochę zbyt słodka może, ale daje radę. Powinieneś spróbować - przerwał milczenie ubrany w serek młodzian. To było jak przełamanie lodów, pierwsze zdanie pociągnęło za sobą reakcję.
- Nie lubię czynników zamiennych, a ten drink to wakacyjny substytut. - Po tej ripoście znów zapadło chwilowe milczenie. Oboje przyjęli na nowo pozę pokerzysty. Nie na długo jednak tym razem i po raz kolejny tego napięcia nie wytrzymała młodość.
- Ona jest moja...
- słucham?
- Powiedziałem, że ona jest moja. Kobieta którą tak kochasz należy do mnie. Jest moja każdego wieczoru. - zdanie po zdaniu następowała wyczekująca pauza, będąca niejako formą zaczepki. Kończąc te słowa wpatrzył się jeszcze dokładniej w swego rywala. Nie lubili się. Najchętniej każdy z nich wstałby od stołu, udał się do toalety i powrócił jako młody Corleone. Żadne bang - bang, jednak tutaj nie nastąpiło. No chyba że, za rewolwerową salwę wzięlibyśmy te trzy krótkie zdania. Wydawać by się mogły śmiertelne, wielu by tak pomyślało, on tak myślał.. Przeciwnik jednak nie opadł na blat stołu, nie osunął się też z krzesła. Wręcz przeciwnie. Poprawił się, wziął łyk kawy z przeciągłym przełknięciem sugerującym spokój. Odstawił filiżankę i odparł - być może...jednak... - to przy moim boku zasypia każdej nocy - przerwał mu szybkim wtrąceniem młody człowiek, zdradzając tym samym lekkie zdenerwowanie. W dłoni "Bogarta" zatrzymało się nagle pudełeczko, którym obracał przez cały ten czas. Uśmiechnął się delikatnie i podniósł wzrok na palanta sączącego imitację piasku przez syntetyczną słomkę. Jego mętne, wypełnione tęsknotą oczy przemawiały teraz razem z nim.

- Tak, wiem...- gestem ręki pokazał by mu tym razem nie przerywał i dokończył - ale to przy moim boku budzi się każdego ranka. Rozumiesz? Ty jesteś przeszłością - kontynuował - to ja ją rozbudzam i pobudzam. Ty jedynie przytłaczasz ciężarem nocy, zakrywasz wszystko co może zrodzić dzień. Jesteś wyblakłą gwiazdą na jej niebie, niegodnym by stąpać po tej ziemi, którą ona jest. Pojąłeś? Twój czas dobiega końca, noce robią się krótsze, a słońce później zachodzi - tak naprawdę nie znika nigdy. Ona już nie przyjdzie do Twojego łóżka. Ani dziś, ani jutro. To nie Ty jesteś częścią jej marzeń i niespełnionych pragnień. - To było ostatnie zdanie tego wieczoru.

Dzieciak się już nie odezwał, nawet pojedynczym słowem. Siedział wpatrzony w szybę, na której pojawiały się pierwsze krople deszczu. Starszy mężczyzna dopił kawę, wstając ubrał płaszcz i kapelusz. Wyszedł i ruszył w stronę metra.


poniedziałek, 28 czerwca 2010

rysownik

Powoli budzę się ze snu. Światło nieśmiało wpada do pokoju. Witając świat w przeciągłym ziewnięciu przecieram przymrużone oczy. Po kilku leniwych przerzutach z boku na bok podejmuję w końcu męską decyzję - wstaję. Nogi same prowadzą mnie do rytualnych czynności - sedes, prysznic, zlew, posiłek. Po śniadaniu siadam do pracy. Rozkładam kartkę i wyjmuję przybory. Jeszcze łyk kawy i mogę zabrać się do dzieła. W odtwarzaczu naciskam play dla 'relaxin'. Teraz dłoń już sama wędruje po kartce, jakby z każdym ruchem wpadała w głębszy trans. Powstają pierwsze kreski, nie tak śmiałe jeszcze w delikatnym obrysie twarzy. Przerywam szkic dla codziennych zajęć. Jakieś pranie po drodze, sklep i gazeta.

Wracam jednak cały czas myślami do Ciebie, tak jakbym patrzył sobie przez ramię na powstający nowy portret. Szkic wzbogacam emocjami. Buduję go, dopieszczam, cieniuję, doprawiam. I tak aż po wieczorne godziny, gdy księżyc kładzie dzień do snu. Gdy światła gasną pospiesznie chowam przybory. Gotową pracę wkładam do teczki, wraz z innymi umieszczam na półce.

Jutro przecież nowy dzień, a ja zapewne znów będę Cię rysował.

Od nowa...


czwartek, 24 czerwca 2010

...∞...


Ocean jest jak nieskończoność. Nie wymawiasz nawet tej nazwy, podświadomie mianujesz go morzem. Skracasz, pomniejszasz by móc objąć go ramą. By zamknąć go w sobie. Nie jesteś wtedy maluczkim punktem nad Atlantykiem. Ale ocean czasem zamyka się też sam dla Ciebie. Patrzysz daleko w horyzont, sięgasz wzrokiem odległej granicy, która przychodzi sama. Niebo przyprósza mgła, słońce słabnie, promienie nie grzeją tak jak powinny a światło nie dochodzi. Czujesz wiatr i słyszysz nerwowy śpiew ptaków. Chmury ciemnieją tworząc czarny sufit. Zmrok zapada szybciej niż zegarek przewidział. Pojawia się nieoczekiwane zdarzenie w codziennym cyklu. Stoisz i patrzysz na krajobraz zmieniający się w zatrważającym tempie. Ciemność i groza pożera radosną nutę. Czujesz pierwsze krople, najpierw pojedyncze, potem przeradzające się w stały opad. Zmienił się też kolor wody. Ta również przybrała barwy nocy. Otoczył Cię mrok, drżysz.

Piękno trąci grozą. Nie ma bowiem wyjątkowej urody bez wyjątkowej historii.

Stojąc przed oceanem, zdajesz sobie sprawę z błahych prawd.
Po burzy przychodzi słońce. Słońce ustępuje burzy.

I tak w nieskończoność.