poniedziałek, 26 lipca 2010

krótka opowieść o zabijaniu

Trawa połyskiwała rosą, był to jeden z tych wilgotnych poranków które zdarzają się jesienią lub wczesną wiosną. Nie miało to jednak żadnego znaczenia, dla niej każdy był taki sam bez względu na aurę. Zewnętrzną scenerię dopełniała betonowa piaskownica i błękitny basen pełen pożółkłych liści. Ktoś mógłby go wysprzątać - pomyślała paląc papierosa przy oknie. Nie zauważyła nawet jak kuchnia wypełniła się domownikami. Zamyślona usiadła do stołu.

Niewiele wyrywało ją z tego letargu. Każdego dnia jej ranek wyglądał tak samo. W mondrianowym domu, punkt ósma, lub chwilę później zbierały się cztery twarze. Zasiadały do stołu i w milczeniu spożywały posiłek. Od czasu do czasu ktoś puszczał zdawkowe wyrazy i niepełne zdania - podaj, proszę, dziękuję, może kawy? - Jest jeszcze kawa? Czy jest jeszcze kawa? - zabrzmiał jego głos, tym razem nieco dobitniej. To ją na chwile wyrwało, spojrzała na niego lekko unosząc usta pociągnęła papierosa i bez słowa wstała, podeszła do blatu szafki z ekspresem, chwyciła dzbanek. W tym czarnym aromacie, który unosił się podczas napełniania kubka poczuła na chwilę emocje. Ciepło kawy rozluźniło jej nieco zastygłą twarz. Tyle mamy z naszego wspólnego życia, twój łyk i mój papieros w oknie - znów rozmawiała ze sobą. To były jej najczęstsze dialogi, od kilku lat. Ich oczy mijały się przy każdym słowie, geście. On przy stole kontemplował pracę i wieczorne zajęcia z kolegami, ona ploty z przyjaciółkami i rozmowy samej do siebie.

Czasem ich myśli spotykały się na jednym szlaku, gdy któreś z dzieci o coś prosiło lub psociło się bratu, siostrze. Wtedy reagowali. Tak jakby wracał im na chwilę głos. Tak jakby przez chwilę znów się znali, tak jakby mieszkali razem od 10 lat pod jednym dachem. Te krótkie momenty przerywały mechanikę dnia. Nie mieli zbyt wiele wspólnego. Kiedyś wydawało jej się inaczej, potem przyszła obrączka, obracana w palcu czasem przywraca jeszcze dawne chwile, które odbijają się echem w ikeowskich wnętrzach. Potem przyszło dziecko, po kilku latach następne. Miało się poprawić, miał wrócić entuzjazm z młodości. Miał, był na chwilę, nie wracał nigdy na stałe. Teraz też, siedząc na przeciw niego widziała tylko puste pytania i wymijające odpowiedzi, bezbarwny obraz z którego dawno uciekły kolory. Zabijało ją to, powoli odbierało chęci, popadała w apatię, aż stała się całkowicie obojętna. - Dopił kawę, złożył gazetę, wstając poprawił krawat, bez słowa jak w restauracji. Ucałował dzieci i posłał żonie drobny uśmiech. Wyszedł. Drzwi same się zatrzasnęły - technika dziś umożliwia wyjście i wejście bez używania rąk, to takie proste - pomyślała. Zastygła spojrzeniem w okno, na otaczający ją świat, jak dożywotniak patrzący na wolność. Minęła godzina, może pół, a może tylko minuta. Na szybie pojawiły się pierwsze krople, następne spłynęły po jej policzku uderzając bezszelestnie o blat. - Daj to, nie bierz mi tego, oddawaj! - rodzeństwo wydzierało od siebie zabawkę.

Nie reagowała na to, wstała i ocierając łzy bez słowa poszła po płaszcz, wychodząc spojrzała jeszcze w stronę dzieci. Są takie niewinne, pomyślała.

Wyszła w deszczu, bez parasola, drzwi same się zatrzasnęły...



2 komentarze:

  1. Klimatycznie, bardzo ;) Ten tekst mnie jakby dotyczy, a przynajmniej moich obaw.

    OdpowiedzUsuń
  2. ten jest naprawde niezly

    OdpowiedzUsuń